prof. Marek Krawczyk

Honorowa Nagroda Zaufania Złoty OTIS 2018za dorobek naukowo-dydaktyczny

Rozmowa z prof. Markiem Krawczykiem, chirurgiem, transplantologiem, w latach
2008-2016 rektorem Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Został Pan laureatem nagrody Złoty OTIS 2018 za dorobek naukowo-dydaktyczny. Przysłużył się Pan rozwojowi polskiej medycyny, wprowadzając do naszego kraju wiele pionierskich zabiegów i operacji, m.in. wykonał Pan siłami wyłącznie polskich chirurgów pierwszą laparoskopową cholecystektomię, pierwsze w Polsce pobranie fragmentu wątroby od taty dla chorego dziecka i pierwsze przeszczepienie wątroby od dawcy żywego dla biorcy dorosłego. Co było motorem podejmowania takich pionierskich działań?

O technikach laparoskopowych dowiedziałem się na międzynarodowych kongresach naukowych, na które zaczęliśmy jeździć na przełomie lat 80. i 90. XX w., gdy polityczna sytuacja w naszym kraju zaczęła się zmieniać. Zdałem sobie sprawę, że świat idzie do przodu, że można operować, nie otwierając jamy brzusznej, wykonywać zabiegi technikami małoinwazyjnymi. Miałem okazję obserwować zabiegi laparoskopowe w niemieckich klinikach. Chciałem to wprowadzić w Polsce.

Z kolegami z kliniki, którą jeszcze wtedy nie kierowałem, zdecydowaliśmy, że pojedziemy na szkolenie do Belgii. Kolejne odbyłem u pioniera zabiegów laparoskopowych – Sir Alfreda Cuschieriego na Uniwersytecie w Dundee w Szkocji. Tam przygotowaliśmy się do przeprowadzenia pierwszej laparoskopowej cholecystektomii w Polsce. Wykonaliśmy ją w czerwcu 1991 r.

Później zaczęliśmy robić tych zabiegów coraz więcej, szkoliliśmy też lekarzy, by rozpowszechnić tę metodę w naszym kraju. Gdy byłem konsultantem wojewódzkim ds. chirurgii w województwie płockim, pomagałem wprowadzać tę technikę w tamtejszych szpitalach. Do wykonania cholecystektomii laparoskopowej zaprosiły mnie też dwie duże uczelnie – Akademia Medyczna we Wrocławiu i Akademia Medyczna w Gdańsku.

W naszej pracowni doświadczalnej przez długi czas organizowaliśmy kursy szkoleniowe z tej techniki – teoretyczne i praktyczne na świnkach. I tak stopniowo się to rozwinęło.

Czy łatwo było przekonać polskich chirurgów do operowania metodą laparoskopową?

Nie, nie było tak łatwo, zwłaszcza chirurgów z pokolenia starszego ode mnie, przyzwyczajonych do klasycznych operacji. Dla nich trudnym z psychologicznego punktu widzenia był fakt, że chirurg wykonuje operację, nie kontrolując bezpośrednio swoich czynności, że jama brzuszna nie jest otwarta, a jego polem operacyjnym jest ekran, na którym widać, co się w jamie brzusznej dzieje. Od tamtego czasu to się bardzo zmieniło. Dzisiaj chirurdzy wycinają przecież różne struktury i narządy za pomocą robotów.

Jakie były kulisy zainicjowania przez Pana przeszczepień wątroby od dawców żywych w naszym kraju?

W tamtym czasie w Polsce przeszczepialiśmy wątroby tylko od dawców zmarłych. Natomiast cały czas zmagaliśmy się i zmagamy – podobnie zresztą, jak cały świat – z niewystarczającą liczbą tych narządów do transplantacji. Problem ten dotyczy zwłaszcza dzieci, które potrzebują znacznie mniejszej wątroby.

Chirurdzy dziecięcy, w tym zespół prof. Piotra Kalicińskiego z Centrum Zdrowia Dziecka, radzili sobie tak, że wykorzystywali u dzieci tylko część wątroby pobieranej od dorosłego zmarłego dawcy – zmniejszali ją do odpowiednich rozmiarów. Jednak te techniki były trudne i powodowały sporo powikłań, zwłaszcza w drogach żółciowych.

Odpowiedzią na te problemy było właśnie pobieranie wątroby od dawców żywych. Pierwsza, zresztą nieudana, operacja przeszczepienia fragmentu wątroby od dawcy żywego dziecku została przeprowadzona w 1988 r. w Brazylii. Zaledwie kilka miesięcy później, ale już w 1989 r. w Australii, dr Russell Strong po raz pierwszy z sukcesem przeprowadził taką transplantację. Fragment wątroby dla dziecka został pobrany od jego matki.

Dekadę później razem z prof. Kalicińskim przeprowadziliśmy dwie takie operacje w Polsce, od razu z dobrym wynikiem. Przygotowywaliśmy się do nich bardzo długo – rok, a nawet dłużej. To było kluczowe, ponieważ dla chirurga, tak jak dla każdego człowieka, który podejmuje się czegoś nowego, ogromnie ważny jest fakt, żeby początki były udane.

W efekcie wprowadzenia tych operacji dzisiaj wśród dzieci z listy oczekujących na przeszczepienie wątroby nie ma śmiertelności. Dzieci, które potrzebują przeszczepienia wątroby, otrzymują na czas skuteczną pomoc, właśnie dzięki możliwości pobrań od dawców żywych. Oczywiście wciąż wykonywane są też przeszczepienia od dawców zmarłych.

Dokonał Pan również pierwszego przeszczepienia wątroby od dawcy żywego dorosłemu pacjentowi. Czy ta metoda sprawdza się również u dorosłych ludzi?

Tę metodę można stosować u dorosłych. Ale to się wiąże ze sporymi trudnościami i obecnie z niej raczej nie korzystamy.

Chodzi o to, że aby skutecznie pomóc biorcy, trzeba mu przeszczepić odpowiednią masę wątroby. Z analiz klinicznych wynika, że musimy przeszczepić biorcy fragment wątroby, który stanowi co najmniej 1 proc. jego masy ciała. Dla przykładu, jeżeli dziecko waży 20 kg, to musi dostać co najmniej 200 gramów wątroby, a jeżeli dorosły biorca waży 60 kg, to trzeba mu przeszczepić co najmniej 600 gramów, a to już dużo.

W przypadku pobrań od dawców zmarłych nie ma takiego problemu, bo mamy do dyspozycji cały narząd. Inaczej jest w przypadku dawców żywych, którzy po operacji muszą przecież normalnie funkcjonować. Dlatego wykorzystanie tej metody u osób dorosłych nie spotyka się z takim entuzjazmem na świecie.

W niektórych krajach, np. w Korei Płd., próbuje się z tego wybrnąć, pobierając od dwóch dawców żywych po fragmencie wątroby, aby nie doznali uszczerbku na zdrowiu. Te dwa fragmenty wszczepia się jednemu dorosłemu biorcy. Jest to określane jako dual liver transplantation. Ale kraje azjatyckie są w szczególnej sytuacji, ponieważ tam religia i kultura determinują fakt, że jest bardzo mało narządów od dawców zmarłych.

Musimy jednak pamiętać, że pobranie jakiegokolwiek narządu do przeszczepienia od dawcy żywego jest narażeniem go na dużą procedurę chirurgiczną. To jest jedyna sytuacja, kiedy chirurg operuje zdrową osobę, a przecież nie może narazić jej na powikłania. Pobierając fragment wątroby od dwóch dawców, narażamy niejako dwie osoby zamiast jednej.

Przeprowadził Pan we współpracy z kliniką prof. Jacka Szmidta pierwsze w Polsce jednoczasowe przeszczepienie wątroby z nerką. Dla jakich pacjentów jest przeznaczony ten zabieg?

Grupa pacjentów ze wskazaniem do jednoczasowego przeszczepienia wątroby z nerką nie jest duża. Dotyczy to tych chorych, którzy mają zarówno niewydolność wątroby, jak i niewydolność nerek.

Przyczyną tego może być m.in. genetyczne schorzenie, które objawia się torbielowatością wątroby – wątroba waży wtedy nawet 10 kg i wypełnia całą jamę brzuszną – oraz torbielowatością nerek, która prowadzi do ich niewydolności. Ci chorzy potrzebują skutecznej pomocy poprzez jednoczasową transplantację obu tych narządów.

Z jakiego swojego osiągnięcia zawodowego jest Pan najbardziej dumny?

Poza wprowadzeniem do Polski nowych technik operacyjnych i wkładem w rozwój medycyny, są to również wyniki badań, które razem z zespołem opublikowaliśmy w bardzo dobrych czasopismach europejskich i światowych, dotyczących ustalenia właściwych kryteriów doboru do przeszczepienia biorców z marskością i rakiem wątrobowokomórkowym.

Gdy w wątrobie toczy się zaawansowany proces nowotworowy, to nie jest tak, że można ją usunąć, przeszczepić nową i uzyska się dobry wynik. On będzie dobry, ale na krótko, a potem dojdzie do nawrotu choroby nowotworowej. Dlatego kluczowa tu jest właściwa kwalifikacja chorych.

My na podstawie szeregu badań wykazaliśmy, że – oprócz liczby i rozmiarów zmian nowotworowych w wątrobie – istnieją jeszcze biologiczne markery, które pozwalają nam w dużym stopniu ocenić, czy biorca wątroby odniesie rzeczywiście korzyść kliniczną. W jednej z prac określiliśmy te nasze kryteria, jako „Warsaw proposal”, czyli warszawskie kryteria kwalifikacji chorych na raka wątrobowokomórkowego do przeszczepienia wątroby.

W Pana najbliższej rodzinie nie było lekarza. Co wobec tego zdecydowało o wyborze tego zawodu?

Tu zadziałała chęć pomocy innemu człowiekowi. To dość ciekawa historia. Pamiętam ją jak dzisiaj. W dzieciństwie podczas wakacji spędzanych w małej miejscowości pod Łodzią złamałem rękę i zostałem przyjęty na oddział urazowy w jednym z łódzkich szpitali. Po operacji w znieczuleniu ogólnym przebywałam tam jeszcze przez jakiś czas i mogłem obserwować innych pacjentów, którzy często mieli większe problemy ode mnie. To wtedy pomyślałem sobie, że w przyszłości sam mógłbym pomagać ludziom, którzy chorują. Od tej pory wiedziałem, że mam zostać lekarzem. I tak się stało – po ukończeniu szkoły średniej zacząłem studia w Akademii Medycznej w Warszawie.

A dlaczego wybrał Pan chirurgię?

Na trzecim roku studiów w 1966 r. zacząłem uczęszczać na dyżury w II Klinice Chirurgicznej, która się wtedy mieściła w Szpitalu Praskim pw. Przemienienia Pańskiego. Zafascynowało mnie to, że lekarz może pomagać chorym szybko. Chirurgia należy właśnie do tych specjalności, że gdy dobrze się zoperuje, to efekt naszych działań widać praktycznie w najbliższych dniach po operacji. Ja zawsze chciałem leczyć skutecznie i dobrze, często powtarzam, że tabletkami nie umiałbym leczyć.

Potem przez moment pociągała mnie kardiologia interwencyjna, ale staż w zakresie chirurgii absolutnie przekonał mnie, że to właściwy wybór. Nigdy nie żałowałem tej decyzji i nie żałuję do dzisiaj. W przyszłym roku minie 50 lat, odkąd skończyłem studia i przez te pięć dekad medycznej pracy – choć łącznie ze studiami to dłuższy okres – nigdy nie myślałem, żeby cofnąć czas.

Mówił Pan o coraz większej robotyzacji chirurgii. Jak to zmieniło pracę specjalistów w tej dziedzinie? Czy jest łatwiejsza? Czy sukces operacji zależy teraz w mniejszym stopniu od umiejętności chirurga?

W listopadzie 2017 r., gdy byłem jeszcze prezydentem Europejskiego Towarzystwa Chirurgicznego, w „Annals of Surgery”, najlepszym czasopiśmie z dziedziny chirurgii, ukazał się mój artykuł poświęcony temu problemowi. Rozważam w nim, czy współczesny chirurg jest jeszcze mistrzem swoich działań manualnych, czy stał się dodatkiem do rozwoju technologii. Czy to nowoczesne instrumentarium, robot, który pomaga operować, nie zdominowały sztuki chirurgicznej?

Analizując różne przypadki i historię rozwoju chirurgii dowodzę, że choć postęp technologiczny jest istotny, to wiodącą rolę ciągle odgrywa operator, nawet jeśli operuje metodą laparoskopową czy za pomocą robota.

Nam chirurgom ciągle sen z powiek spędza pytanie, czy w przyszłości, jeżeli podczas operacji z użyciem robota zdarzy się powikłanie, kontrolujący robota chirurg, obeznany tylko z nowymi technikami operacji, będzie umiał to powikłanie skorygować, wracając do metod chirurgii tradycyjnej. Czy postęp będzie taki, że chirurdzy będą umieli skorygować efekty zabiegu również za pomocą robota? Do tej pory nie potrafimy jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć.

Czy w ogóle ma Pan czas oderwać się od pracy? Jakie ma Pan hobby?

Praca lekarza jest tak czasochłonna, że często nie ma czasu na hobby. Ja zawsze uprawiałem sport i nadal znajduję na to czas. To jest dla mnie odskocznia od problemów medycznych.
Sport był obecny w mojej rodzinie od zawsze. Mój tata grał w piłkę nożną i zabierał mnie ze sobą na mecze i swoje treningi. Ja sam zacząłem uprawiać sport w szkole podstawowej, robiłem to również w szkole średniej i na studiach. Nie była to co prawda piłka nożna, ale grywałem w koszykówkę w uczelnianych klubach. Sport pozostał moją pasję do dzisiaj. W tym roku w styczniu na urlopie zimowym przez dwa tygodnie jeździłem na nartach, grywam dla przyjemności w tenisa.

Staram się też pracować w ogrodzie, mamy spory ogród w domu letnim poza Warszawą. To również pozwala mi odpocząć.

Rozmawiała Urszula Piasecka