Archiwa tagu: Nagroda Zaufania Złoty OTIS 2022

FOT. ARCHIWUM PRYWATNE

Dr Paweł Kukiz-Szczuciński: Na tych dzieciach widać kurz charkowskiej piwnicy

Dla lekarza ważna jest możliwość uczestniczenia w misji, w której ratuje się życie tak olbrzymiej liczby osób. To niezwykła radość, to takie uczucie, jak dla piłkarza zagrać w finale mistrzostw świata. W dodatku ma się świadomość, że naprawdę się te dzieci uratowało. Oczywiście nie działam sam, tylko w zespole, bo w medycynie nic nie zrobi się samemu. Szansa uratowania czyjegoś życia to największa radość, jaka może spotkać lekarza – mówi dr Paweł Kukiz-Szczuciński, lekarz pediatra, uczestnik misji medycznej w Ukrainie, laureat Nagrody Zaufania Złoty OTIS 2022 w kategorii Semper Idem: za niezłomność w sytuacjach nadzwyczajnych.

Od marca jest Pan we Lwowie, koordynując po ukraińskiej stronie misję medyczną, jakiej wcześniej nie znał świat: ewakuację dzieci chorych onkologicznie z kraju, w którym toczy się wojna.

Udało nam się ewakuować już ok. 700 dzieci chorych onkologicznie i ich rodziny. Ja konwojuję je po stronie ukraińskiej, informuję bezpośrednio stronę polską, jaki jest stan ich zdrowia; współdecydujemy o tym, gdzie będą rozmieszczane, w jaki sposób zostaną przewiezione, czy będzie to autokar, czy karetka pogotowia, bo niektóre są w tak ciężkim stanie, że muszą być przewożone transportem medycznym.

Dla lekarza ważna jest możliwość uczestniczenia w misji, w której ratuje się życie tak olbrzymiej liczby osób. To niezwykła radość, to takie uczucie, jak dla piłkarza zagrać w finale mistrzostw świata. W dodatku ma się świadomość, że naprawdę się te dzieci uratowało. Oczywiście nie działam sam, tylko w zespole, bo w medycynie nic nie zrobi się samemu. Szansa uratowania czyjegoś życia to największa radość, jaka może spotkać lekarza.

Początkowo dowiedziałem się, że jest problem z dostarczeniem leków do Ukrainy. Szybko jednak stwierdziłem, że lepiej byłoby stamtąd ewakuować chore dzieci. Od ukraińskich lekarzy usłyszałem, że to ich marzenie, ale nie wiedzą, jak to zrobić. Ja wiedziałem; i dlatego znalazłem się w tym projekcie. Aczkolwiek muszę przyznać, że uczestnictwo w nim jest dla mnie bardzo dużym obciążeniem. Nie tylko ze względu na wojnę w Ukrainie. Nie mogę psychicznie pogodzić się z tym, że dzieci tak poważnie chore muszą uciekać przed wojną. Serce mi się kraje, kiedy widzę je w piwnicach, do których musimy schodzić, gdy jest alarm. To bardzo trudne psychicznie. Byłem w klinice u prof. Młynarskiego, gdzie są leczone dzieci chore na nowotwory; choroba nowotworowa dziecka jest bardzo trudnym przeżyciem. A tu dodatkowo mamy do czynienia z lękiem o życie, utratą domu i tragedią rodzin, które są rozdzielane. Ojcowie, a często też starsi bracia, zostają, walczą na wojnie. Jestem w środku tych dramatów. Opowiadają to nam. Gdy przyjeżdżają do szpitala, widać na nich kurz charkowskiej piwnicy. To bardzo ciężkie przeżycie, ale kiedy widzimy, że te dzieci udało się ewakuować, przywitał je prezydent Biden, prezydentowa Francji, pierwsza dama Polski, to ogromna satysfakcja i bardzo wzruszający moment.

Misja na Ukrainie nie jest pierwszą Pana misją. Co lekarza ciągnie w tego typu miejsca?

Jeździłem na granicę syryjsko-libańską, byłem po stronie syryjskiej. Widziałem wcześniej obrazy, które widzimy dzisiaj w Ukrainie. Byłem bardzo blisko składów broni chemicznej, które w 2016 r. zbombardowali Amerykanie. Byłem po stronie libańskiej, kiedy dokonano tego ataku. Widziałem bombardowania, efekty działania broni chemicznej, poparzone dzieci… Słyszałem też wiele takich historii. O pojechaniu w takie miejsce decyduje świadomość, że jest się tam niezastąpionym. Jeśli my tam nie pojedziemy, to tym dzieciom najprawdopodobniej nikt nie pomoże. Mówię głównie o dzieciach, bo one są w centrum moich zainteresowań.

Uczestniczyłem też w misji medycznej w Lombardii na początku epidemii COVID-19. Tam chodziło o coś innego: chcieliśmy pokazać naszą solidarność, a z drugiej strony zyskać informacje o przebiegu COVID-19, aby chronić nasze społeczeństwo. Aby uczestniczyć w tego typu projektach, nie wystarczy mieć dobre chęci. W przypadku misji ukraińskiej niezbędna jest znajomość dwóch języków (rosyjskiego i angielskiego), aby pełnić funkcję, którą pełnię. Trzeba być lekarzem i mieć doświadczenie w pracy międzynarodowej.

Mam świadomość, że jestem we właściwym miejscu i mogę oddać Opatrzności to, co otrzymałem: jestem zdrowym człowiekiem, mam rodzinę, mogę pracować jako lekarz – to wielka sprawa. Brat mojego dziadka (Władysław Szczuciński) skończył medycynę, miał 26 lat i jako oficer został zamordowany w Charkowie. Ja mogę teraz pomagać dzieciom z Charkowa.

Historia zatoczyła koło…

Przyznam, że nawet nie pamiętałem, że on zginął w Charkowie. Teraz pracowałem z wieloma dziećmi z Charkowa; on nie mógł. Skończył studia w 1938 r., pracował rok jako lekarz. W 1940 został zamordowany przez NKWD.

Rodzina nie boi się, że coś się Panu stanie?

Myślę, że moja rodzina już się do tego przyzwyczaiła. Tym razem mają świadomość skali tego projektu. Mam od nich wsparcie.

Misja w Ukrainie jest najtrudniejsza spośród tych, w których brał Pan udział?

Tak, ze względu na to, że uciekinierami są dzieci chore na nowotwory, wraz ze swoimi rodzinami. Druga rzecz to realne zagrożenie dla naszego kraju.

Co Pana najbardziej zadziwiło i zaskoczyło w Ukrainie?

Niesamowita mobilizacja obywateli Ukrainy i ich wola walki. Wola walki jest 24 godziny na dobę, robi to ogromne wrażenie. To tak, jakby sobie wyobrazić piłkarzy, którzy na najwyższych obrotach przez cały mecz atakują bramkę przeciwnika, jednocześnie się broniąc. Zjednoczenie narodu ukraińskiego robi kolosalne wrażenie. Dla mnie ważne jest bycie tam, a dla nich ważne jest to, że jestem z nimi w Ukrainie. Przychodzę rano do szpitala, wychodzę bardzo późno. Oni bardzo by chcieli, aby NATO uczestniczyło w wojnie. To na dziś nie jest możliwe, jednak dla nich bardzo dużo znaczy fakt, że są ludzie, którzy przez cały czas są z nimi. I będą do końca.

Żołnierze walczą, a lekarze? Czy oni nie chcieliby ratować własnego życia, wyjechać do Polski?

Nie, tam jest wręcz odwrotna sytuacja. To ja próbuję przekonać część osób, żeby myślały o ewakuacji. Szczególnie młodych kobiet. Nie chcą. Rozumiem to, bo sam uległem takiemu nastrojowi, choć nie jestem obywatelem Ukrainy.

Misja ukraińska może nas czegoś nauczyć? Czy zło, którego ci ludzie doświadczyli, może przekuć się w jakieś dobro?

Bardzo bym chciał, żeby powtarzać tego typu operacje i kontynuować wspieranie dzieci onkologicznych w innych krajach. Oby nie było takiej konieczności.

Mam też nadzieję, że nas, Polaków, to pozytywnie zmieni. Przez bardzo długi czas był bardzo silny opór przed tym, żeby do Polski wjechała nawet garstka uchodźców. Oczywiście tu jest inna sytuacja – mamy wojnę u naszych granic, uciekają kobiety, dzieci, nasi bracia i siostry. Będąc w Polsce, widzę dużo flag ukraińskich, dużo wyrazów poparcia. Jestem dumny z tego, że Polacy się tak zachowują. Mam nadzieje, że to się utrzyma, choć naturalną rzeczą jest, że gdy pojawia się duża grupa ludzi z innego kraju, to tworzą się pewne konflikty. Mam jednak nadzieję, że głównie pozostanie dobro.

Rozmawiała: Katarzyna Pinkosz

FOT. ARCHIWUM PRYWATNE

Dr hab. Mariusz Wyleżoł: Bezpieczna metoda leczenia śmiertelnej choroby, jaką jest otyłość

Istnieje powszechne zrozumienie dla leczenia chorób nowotworowych, jest to wręcz oczywistość. Tymczasem dla leczenia choroby otyłościowej brak jest takiego zrozumienia, podczas gdy zwiększa ona o 40% ryzyko rozwoju nowotworów złośliwych, a także wielu innych chorób, o czym wiedza jest tak nikła, że dla mnie wręcz jest to przerażająca i niezrozumiała sytuacja – mówi dr hab. Mariusz Wyleżoł, kierownik Warszawskiego Centrum Kompleksowego Leczenia Otyłości i Chirurgii Bariatrycznej w Szpitalu Czerniakowskim w Warszawie, laureat Specjalnej Nagrody Zaufania Złoty OTIS: za popularyzację wiedzy o otyłości jako chorobie, którą można i trzeba leczyć.

Jak to się stało, że zaczął Pan operować chorych na otyłość? Dziś jest to mało znana gałąź chirurgii, przed laty to była niemal nieznana metoda leczenia.

O wielu rzeczach w naszym życiu decyduje przypadek. Po ukończeniu studiów na Śląskim Uniwersytecie Medycznym rozpocząłem pracę w klinice chirurgii w Zabrzu. Było to wówczas, na przełomie lat 80. i 90., jedyne miejsce, w którym regularnie wykonywano operacje bariatryczne. Na stażu podyplomowym zostałem zatrudniony w przyklinicznej poradni chirurgicznego leczenia otyłości. To niesamowite, że 30 lat temu taka poradnia już istniała: na pewno była to pierwsza w Polsce, a nie wiem, czy nie pierwsza w Europie i nawet na świecie poradnia, która miała w nazwie chirurgiczne leczenie otyłości. Moje pierwsze doświadczenia w pracy z tą grupą chorych były zastanawiające. Operacje polegały wówczas na olbrzymim rozcięciu brzucha; powikłania pooperacyjne nie były rzadkością, a mimo to chorzy się na to decydowali, niejako w akcie rozpaczy. Sam zadawałem sobie pytanie, jak to jest, że decydują się na tak dramatyczne operacje w sytuacji, kiedy przecież wystarczyłoby może… mniej jeść i więcej się ruszać.

W dodatku właściwie nie są tak bardzo chorzy, to znaczy np. nie mają nowotworu, który trzeba usunąć…

Mimo że nie dysponowaliśmy wówczas wynikami badań naukowych – którymi obecnie dysponujemy, wyraźnie wskazującymi, że choroba otyłościowa nie jest winą chorego ani jego wyborem – to sami pacjenci bardzo szybko przekonali mnie, że są bezradni w obliczu choroby, a między bajki można włożyć wszystkie pobożne życzenia osób z ich otoczenia dotyczące poradzenia sobie z nią, bo nie da się samowyleczyć z choroby otyłościowej. Te doświadczenia zainspirowały mnie, żeby zająć się tą częścią medycyny i tą częścią chirurgii, czyli leczeniem chorych na otyłość. Stało się to, można powiedzieć, moim sensem życia.

Ile osób już Pan zoperował? Tysiące?

Regularnie wykonuję tygodniowo kilka operacji bariatrycznych; jeśli to przemnożymy przez liczbę tygodni w roku i liczbę lat, to na pewno będą tysiące operacji. Ta dziedzina bardzo mnie wciągnęła, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo te operacje są inwazyjne. To zainspirowało mnie, żeby w 1998 r. rozpocząć wykonywanie tych operacji techniką laparoskopową. Dziś to już jest standard, jednak w latach 90. otyłość była przeciwwskazaniem do zastosowania techniki laparoskopowej. Zastosowaliśmy ją w nadziei, że mniejszy uraz pozwoli na uzyskanie lepszych wyników i mniejszej liczby powikłań. To się potwierdziło. Jestem dumny, że jako pierwszy w Polsce wykonywałem te operacje laparoskopowo. W tamtych latach na palcach dwóch rąk można byłoby policzyć chirurgów, którzy wykonywali tę operację techniką laparoskopową w Europie.

Trzeba było dużej odwagi, żeby zdecydować się na wykonywanie operacji laparoskopowych, skoro otyłość była przeciwwskazaniem.

Może mówiłbym nie tyle o odwadze, ile o zrozumieniu całokształtu sytuacji. Książek dotyczących technik laparoskopowych nie pisali chirurdzy zajmujący się leczeniem otyłości, bo wówczas ich jeszcze nie było. Chirurdzy, którzy znali tę grupę chorych, doskonale zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, jakie korzyści może przynieść wdrożenie technik laparoskopowych do przeprowadzania operacji. Bardzo szybko to sobie uświadomiłem i podjąłem działania, żeby nie był to akt odwagi, tylko akt odpowiedzialny. Najpierw udałem się na szkolenia zagraniczne, a potem – przy wsparciu doskonałego chirurga ze Szwajcarii, który przyjechał do nas do kliniki w Zabrzu – przeprowadziłem pierwsze tego typu operacje. To był przełom.

Wprowadzeniu techniki laparoskopowej chirurgia bariatryczna zawdzięcza dziś swoją pozycję. Jesteśmy w stanie zaoferować tej grupie chorych bezpieczną metodę leczenia śmiertelnej choroby, w obliczu nadal dużej bezradności, jeśli chodzi o możliwości leczenia zachowawczego. Oczywiście obserwujemy bardzo duży postęp w leczeniu farmakologicznym choroby otyłościowej, nie mamy jednak obecnie odległych dowodów skuteczności leczenia farmakologicznego tak zaawansowanych postaci choroby. Dlatego terapia każdego chorego wymaga bardzo indywidualnego podejścia, a w razie niepowodzenia leczenia przy użyciu metod zachowawczych konieczne jest zastosowanie metod chirurgicznych, podobnie jak w wielu innych gałęziach medycyny.

Czy operowani pacjenci do Pana wracają? Widzi Pan odległe skutki, czy chirurgia bariatryczna przynosi efekty?

Praktycznie na co dzień spotykam chorych, którzy potwierdzają zasadność stosowania tej metody leczenia. Czy zajmowałbym się tym przez 30 lat, gdybym ze strony pacjentów miał informację zwrotną, że nie ma to sensu? Oczywiście, leczenie się zmienia, dziś mówi się o połączeniu metod farmakologicznych z chirurgicznymi.

Zajmowanie się tą dziedziną medycyny nie jest łatwe, ponieważ mało kto rozumie, czym jest leczenie chirurgiczne chorych na otyłość. Większość społeczeństwa, a także wielu lekarzy, nie rozumie tego, czym się zajmujemy, nie traktuje jako operacji, która ratuje ludzkie życie. Wciąż panuje przekonanie, że operacja bariatryczna to coś może trochę z pogranicza chirurgii estetycznej, kosmetycznej, może trochę widzimisię chorego, który „jest leniwy, więc da sobie wyciąć żołądek”.

Istnieje powszechne zrozumienie dla leczenia chorób nowotworowych, jest to wręcz oczywistość. Tymczasem dla leczenia choroby otyłościowej brak jest takiego zrozumienia, podczas gdy zwiększa ona o 40% ryzyko rozwoju nowotworów złośliwych, a także wielu innych chorób, o czym wiedza jest tak nikła, że dla mnie wręcz jest to przerażająca i niezrozumiała sytuacja. Czy ktoś kwestionuje konieczność leczenia cukrzycy? A przecież w 90% przypadków jest ona efektem choroby otyłościowej. Uprawiamy medycynę paliatywną: dostrzegamy potrzebę leczenia cukrzycy, finansujemy ją, a marginalizujemy leczenie przyczyny, czyli choroby otyłościowej.

Cały czas istnieje błędne przekonanie, że otyłość jest wynikiem zaniedbania. Nie wiem, jak dotrzeć do społeczeństwa, do lekarzy z wiedzą, że choroba otyłościowa jest taką samą chorobą jak inne; to zaburzenie homeostazy organizmu, homeostazy energetycznej. Nikt nie liczy, ile wczoraj „zjadł” sodu, czy też ile go wydalił, a jego stężenie u osób zdrowych jest prawidłowe. Są jednak choroby, które prowadzą do zaburzenia stężenia sodu i wówczas jest oczywiste, że podejmujemy leczenie chorego, a nie wmawiamy mu, że ma się sam wyleczyć. Podobnie jest z energią. Gdybym chorował na otyłość, to w moim organizmie nie byłoby mechanizmów, które mówią: „Wystarczy, już nie dostarczaj więcej energii”. Nie mówiłbym do żony: „Kochanie, dziękuję, nie dam rady więcej zjeść”, tylko powiedziałbym: „Skarbie, wczoraj przygotowałaś świetne danie, chętnie bym coś zjadł”. Osoby chorujące na otyłość mają zaburzone mechanizmy odczuwania sytości, są cały czas głodne. Nie jest to jednak ich wina; tak grają im hormony, których nadal do końca nie znamy, nie rozumiemy, jeszcze wiele na ich temat nie wiemy, ale na pewno wyniki badań naukowych wskazują na taką przyczynę.

Wspominał Pan, że zaskoczyło Pana, że pacjenci decydowali się na operację, mimo że wiedzieli o możliwości ciężkich powikłań. Byli tak zrozpaczeni tym, że nie dają rady poradzić sobie z otyłością?

Nadal tak jest, bardzo szczegółowo informuję chorych o możliwych powikłaniach, które mogą wystąpić. Owszem, one są rzadsze, jednak gdy chory pyta mnie, jakie jest prawdopodobieństwo, że takie powikłanie wystąpi u niego, to odpowiadam: „100 procent”, bo jeżeli dane powikłanie dotknie danego chorego, to będzie go dotyczyło w całości. Mam takie przekonanie, że gdy powiemy pacjentowi, że ryzyko przykładowo wynosi 2%, to ta informacja może być przez niego zbagatelizowana, a tymczasem decydując się na operację bariatryczną, on musi mieć pełną świadomość podejmowanego ryzyka związanego z tą metodą leczenia, zresztą jak ma to miejsce we wszystkich specjalnościach zabiegowych. Zastanówmy się, z jak straszną chorobą musimy mieć do czynienia, jeżeli chory, świadomy ryzyka związanego z operacją, decyduje się na nią, jak musi czuć się bezradnym w jej obliczu.

Proszę sobie wyobrazić, że czuje się Pani cały czas głodna. Wszyscy mówią: „Zrób coś ze sobą, co Ty robisz, ogarnij się!”. Lekarz: „NŻ, ŻP, nie wie Pani jak? Proszę do mnie przyjść po schudnięciu”. Wsiada Pani do autobusu, wszyscy patrzą, żeby tylko nie usiąść obok. W sklepie wszyscy myślą: „Znowu ta gruba przyszła, żeby się najeść”. Nie wejdzie się do restauracji, bo wszyscy zabiją wzrokiem. Tak wygląda życie, a jednocześnie cały czas czuje się głód, bo tak działają hormony. A ile razy można odmówić sobie jedzenia, gdy czujemy się głodni: raz, dwa razy, niech każdy spróbuje. Tymczasem chory na otyłość cały czas czuje głód, nie dlatego, że ma słabą wolę, ale ponieważ ma nadmiar greliny, hormonu, który powoduje głód. A gdy spożywa jedzenie, to i tak nie odczuwa sytości, ponieważ nie ma poposiłkowego wydzielania GLP-1, co wiemy z badań naukowych.

Nie wystarczy, że zmienię dietę, będę jadła dużo mało kalorycznych warzyw?

Nie, bo organizm nie kalkuluje objętości, tylko kalorie. Po zjedzeniu dużej ilości warzyw może pojawić się dyskomfort w obrębie brzucha, nadbrzusza, przełyku, zgaga, ale mózg cały czas będzie wysyłał sygnał głodu.

Czasem nie ma więc wyjścia, operacja jest konieczna?

Nie „czasem”, ale zgodnie ze wskazaniami opracowanymi przez towarzystwa naukowe, w oparciu o wyniki badań. Przykładowo w Polsce wskazania do leczenia chirurgicznego otyłości ma kilkaset tysięcy chorych. A zgodnie z wynikami badań naukowych odstąpienie od leczenia chirurgicznego zwiększa ryzyko zgonu w ciągu 10 lat aż o 80%.

Nie ma jednak możliwości, by zoperować kilkaset tysięcy osób.

Oczywiście, ale nie ulega wątpliwości, że wszyscy ci chorzy powinni być zdiagnozowani i leczeni. Niewykluczone, że lecząc chorych – ale lecząc, a nie mówiąc: „Jedz mniej, więcej się ruszaj”, bo to nie jest leczenie, tylko czarowanie – uniknęlibyśmy konieczności wykonania wielu operacji. Musimy jednak tę chorobę rozpoznawać i leczyć.

Rozmawiała: Katarzyna Pinkosz

Wiceminister zdrowia Maciej Miłkowski: Każda decyzja refundacyjna jest sukcesem

W chorobach populacyjnych, np. kardiologicznych, diabetologicznych, leczenie jest na pewno najmniej kosztowne, w przeliczeniu na jednego pacjenta, dlatego będziemy robić wszystko, co możliwe, żeby leczyć skutecznie na jak najwcześniejszych etapach. Z kolei w chorobach onkologicznych jak również rzadkich, populacje pacjentów są mniejsze, stąd ceny leków na osobę dużo wyższe, wiele jest też innowacyjnych terapii, niestety drogich – mówi wiceminister zdrowia Maciej Miłkowski, laureat Specjalnej Nagrody Zaufania Złoty OTIS za łączenie interesów pacjentów, systemu i producentów oraz konsekwentne budowanie nowoczesnej ochrony zdrowia w Polsce.

Panie Ministrze: nagroda specjalna Złoty OTIS 2022 dla Pana za umiejętność dialogu i łączenia środowisk pacjentów, klinicystów i decydentów. Na każdej liście refundacyjnej znajdują się oczekiwane nowe terapie. Trudno jest podejmować decyzje refundacyjne?

Tak, dlatego że każdej grupie chorych zależy na leku, który jest właśnie dla niej, każdy chory chciałby dostać lek, którego potrzebuje. To zrozumiałe, jednak nowych terapii jest bardzo wiele, trzeba wybierać. W chorobach populacyjnych, np. kardiologicznych, diabetologicznych, leczenie jest na pewno najmniej kosztowne, w przeliczeniu na jednego pacjenta, dlatego będziemy robić wszystko, co możliwe, żeby leczyć skutecznie na jak najwcześniejszych etapach, gdyż de facto jest to profilaktyka wielu powikłań i cięższych chorób. Trzeba też zrobić wszystko, by pacjenci systematycznie przyjmowali leki, co bardzo często jest problemem. Niedługo będziemy spotykali się z ekspertami w zakresie nadciśnienia tętniczego, z konsultantem krajowym, żeby zastanowić się, jak wdrożyć najlepsze leczenie i jak je monitorować; jak szkolić lekarzy, by właściwie leczyli, i pacjentów, by monitorowali ciśnienie tętnicze.

Z kolei w chorobach onkologicznych jak również rzadkich, populacje pacjentów są mniejsze, stąd ceny leków na osobę dużo wyższe, wiele jest też innowacyjnych terapii, niestety drogich.

Przychodzą do Pana eksperci, przychodzą pacjenci, chcą móc leczyć nowocześnie i w nowoczesny sposób być leczonym. Jak podjąć właściwą decyzję? Co położyć na szali?

Tu jest wiele kwestii, m.in. czy nowa terapia dotyczy dużej populacji czy niewielkiej; im większa populacja, tym trudniej, gdyż od razu trzeba założyć, że będzie to koszt 100-200 mln zł rocznie, a nawet więcej, trzeba znaleźć na to środki finansowe. W przypadku choroby rzadkiej programy lekowe kosztują np. 5-10 mln rocznie, wiemy jednak, że nie będą się mocno rozrastać, gdyż zachorowalność jest na stałym poziomie. W przypadku leków stosowanych w wielu wskazaniach, w przypadku choroby rzadkiej możemy zgodzić się na proponowaną przez producenta cenę, jednocześnie zaznaczając, że w programach lekowych, w których zgodnie ze wskazaniami będzie znacznie więcej pacjentów, taka cena nie będzie akceptowalna. Dużą rolę odgrywa też to, czy jest to pierwszy lek w danym wskazaniu, czy ma alternatywę, oraz jakie są jego efekty kliniczne. Staramy się zrobić wszystko, by zaoferować pacjentom nowe leczenie, gdyż dla wielu chorych nowe terapie są szansą. Inna sytuacja jest wówczas, gdy w danym wskazaniu mamy już leczenie, wtedy terapia konkurencyjna zwykle jest tańsza, łatwiej negocjować. Dodatkowy lek to również często inny mechanizm działania, tak więc również inne działania niepożądane i możliwość lepszego dopasowania terapii do konkretnego stanu klinicznego pacjenta. Mam też założony plan budżetowy, muszę go brać pod uwagę.

Ile ma Pan pieniędzy do wydania w tym roku na leki?

To nie jest takie proste; odpowiadam za część lekową budżetu, wiemy jednak, jakie są plany resortu w zakresie innych wydatków – w tym wypadku świadczeń zdrowotnych w planie finansowym NFZ. W tym roku głównym elementem, na który musimy zabezpieczyć środki finansowe, jest kolejny etap wzrostu minimalnych wynagrodzeń w ochronie zdrowia. To zdecydowanie najdroższa ustawa, gdyby nie ona, to moglibyśmy powiedzieć, że mamy szansę na bardzo wiele nowych możliwości terapeutycznych. Oczywiście ta ustawa będzie miała wpływ na koszty systemu ochrony zdrowia również na lata przyszłe.

Druga rzecz to koszyk świadczeń gwarantowanych i taryfikacja: stomatologia, kardiologia, chirurgia, pediatria, onkologia, choroby wewnętrzne – wszystkie te dziedziny czekają na nowe wyceny. Na przykładzie onkologii doskonale wiemy, że szybsza diagnoza, zwiększenie dostępności do diagnostyki molekularnej jest bardzo ważne i powiązane z późniejszymi efektami leczenia. Na te kwestie chcemy przeznaczyć więcej pieniędzy, gdyż leki są tylko elementem całego procesu terapii. Onkolodzy zwracają uwagę, że w raku płuca mamy już dostępny bardzo skuteczny lek, który powinien być stosowany po jednoczesnej radiochemioterapii, tymczasem jest ona stosowana u pacjentów bardzo rzadko, rzadziej niż w innych krajach, dlatego nie mogą oni również dostać tego innowacyjnego leczenia, mimo że jest dostępne. Należy więc poprawić organizację, wtedy efekty leczenia będą zdecydowanie lepsze. Dzięki wcześniejszemu rozpoznawaniu, szybszej diagnostyce, więcej pacjentów może być operowanych z powodów onkologicznych. Coraz częściej mówi się, że program lekowy powinien być częścią całego procesu leczenia, a poza tym elementem kontraktowania: powinny powstawać ośrodki kompleksowej diagnostyki i leczenia poszczególnych nowotworów.

O tzw. cancer unitach mówi się od dawna, dlaczego ich tworzenie tak długo trwa? Prof. Maciej Krzakowski niedawno mówił, że już rok temu środowiska ekspertów złożyły do ministerstwa program Lung Cancer Unitów, czyli ośrodków diagnozowania i leczenia raka płuca. Dlaczego jeszcze nie powstały, skoro wszyscy zgadzają się, że powinny?

Przyznam, że nie do końca wiem, ponieważ nie za wszystko w tym zakresie odpowiadam. Procedury diagnostyczne są finansowane; a odkąd istnieje karta DILO wprowadzono podstawową zasadę, że NFZ płaci za wszystkie wykonane świadczenia w onkologii. Dlatego pacjent powinien być zaopiekowany w pełnym zakresie, każdemu ośrodkowi powinno zależeć na jak najpłynniejszej opiece nad chorym. Niestety wiem, gdyż mówią o tym eksperci, że są problemy z konsylium, z diagnostyką, z monitorowaniem. Jeśli chodzi o centra narządowe, to ich celem jest wysoka jakość procesu terapeutycznego, trudno go jednak monitorować, jeśli diagnostykę i leczenie realizuje kilka jednostek. Jeśli jednak chodzi o same świadczenia, to są one finansowane, nie powinno być problemu z ich udzielaniem, a współpraca pomiędzy ośrodkami powinna być zorganizowana.

Przed laty, gdy procedury w kardiochirurgii były dobrze wycenione, to chociaż nie było jeszcze telemedycyny, wszystko bardzo dobrze działało, każdy ośrodek kardiochirurgiczny zapewniał nadzór nad kilkoma oddziałami kardiologicznymi, raz w tygodniu kardiochirurg przychodził na oddział i kwalifikował pacjentów na operacje, byli oni przenoszeni do oddziałów kardiochirurgicznych na wykonanie operacji – czyli kontynuację leczenia. Dziś powinno być zdecydowanie łatwiej, ponieważ systemy informatyczne są sprawniejsze.

Wydaje mi się, że nasz system ochrony zdrowia będzie dobry wówczas, gdy nikt nikomu nie będzie musiał pomagać, niczego załatwiać, a każdy pacjent dostanie się do ośrodka, w którym powinien być leczony, zaś wypracowane schematy leczenia będą wszędzie właściwie stosowane. Na pewno złe leczenie nie jest opłacalne dla systemu ochrony zdrowia i co oczywiste również dla pacjenta.

Wracając do podejmowanych przez Pana decyzji refundacyjnych: która z nich była najtrudniejsza?

Najtrudniejsze są decyzje dotyczące największych grup pacjentów, gdyż powodują duże konsekwencje dla budżetu. Trudne decyzje dotyczą też chorób rzadkich. Bardzo poważną decyzją była np. refundacja leków w mukowiscydozie. Choć jest to choroba rzadka, to jednak udostępnienie nowych leków było dużym wyzwaniem, ze względu na bardzo wysokie koszty. Po drugiej stronie były jednak bardzo pozytywne efekty leczenia, o czym mówili pacjenci, którzy uczestniczyli np. w badaniach klinicznych. Również torakochirurdzy podkreślali, że często mogli zrezygnować z przeszczepiania płuc u pacjentów, którzy przyjmowali nowe leki, a wcześniej byli już kwalifikowani do przeszczepu. Nieetyczne byłoby nierefundowanie tego leczenia. Nie wiemy jeszcze, jak przełoży się to długofalowo na życie pacjentów, być może dzięki temu zyskają wiele lat życia. Na pewno za 5-10 lat ta terapia będzie zdecydowanie tańsza, a zapewne pojawią się kolejne, jeszcze bardziej skuteczne.

A jaka decyzja przyniosła Panu największą satysfakcję, gdyż udało się udostępnić lek, być może po trudnych negocjacjach?

Za każdym razem cieszę się, gdy udaje się udostępnić pacjentom nowe terapie. Ostatnio takie decyzje dotyczyły okulistyki, AMD, DME. Bardzo się cieszę, że teraz udało nam się ułożyć bardzo dobry program leczenia raka wątrobowokomórkowego, którego leczenie było bardzo niedoskonałe. Każda decyzja refundacyjna jest takim sukcesem. Szkoda jednak, że nie pokazujemy efektów klinicznych, jakie osiągnęli pacjenci po 2-3 latach refundacji leczenia, jeśli chodzi o wydłużenie życia, poprawę jego jakości. Wiele rzeczy nie jest w ogóle monitorowanych, choć producenci zwracają na to uwagę we wnioskach refundacyjnych: dotyczy to np. różnic dla pacjentów, jeśli chodzi o chemioterapię i immunoterapię czy różnicy, jaką jest podawanie leków dożylnych w szpitalu lub terapii doustnej w domu.

Analizujemy pierwsze efekty bardzo nowoczesnego leczenia SM, kiedy leki podaje się tylko przez kilka dni w roku.

Jest Pan ważną osobą i bardzo wpływową w systemie ochrony zdrowia. Co uważałby Pan, że należy w nim zmienić?

To nie jest tak, że jedna, dwie czy kilka osób ma wpływ na system ochrony zdrowia, nasz system opiera się na współpracy Ministerstwa Zdrowia z NFZ, AOTMIT, ekspertami klinicznymi, konsultantami, organizacjami pacjentów, ważną rolę odgrywają też producenci leków. Konieczna jest dobra współpraca między środowiskiem ekspertów a Ministerstwem Zdrowia i NFZ; jej efekty widać, gdy zmieniamy programy lekowe. Na pewno musimy patrzeć też na diagnozowanie, monitorowanie leczenia. Ważne jest też zdrowie publiczne – pacjenci muszą dbać o siebie, wiedzieć, jak zapobiegać chorobom, jak się leczyć. Muszą wiedzieć, że lek nieprzyjęty nie działa. Choć oczywiście często nawet, jeśli wiemy, co robić, to nie zawsze tak postępujemy. Świetnie to widać w leczeniu wszystkich chorób przewlekłych, np. otyłości, nadciśnieniu tętniczym, cukrzycy. Oczekujemy, że wszyscy będą postępowali zgodnie z wytycznymi, a niestety nie zawsze jest to tak proste.

A jeśli chodzi o zmiany, to nie chciałbym do końca na to pytanie odpowiadać, ponieważ można powiedzieć, że jeśli wiem, co powinno być zrobione, to czemu tego nie robię? Najważniejsza jest systematyczna praca, żeby nie stracić czasu, kiedy pełniło się daną funkcję. Lepiej nie pełnić danego stanowiska, jeśli ktokolwiek zrobiłby to lepiej, bo jeśli ktoś nie do końca realizuje zadania, które są przed nim postawione, to wówczas jest to największa strata dla systemu ochrony zdrowia.

Dla pacjentów ogromną rolę odgrywa czas. Często nad wprowadzeniem nowej terapii pracujemy rok, półtora. Decyzja jest, pacjenci się cieszą, jednak dla części osób jest to już czas stracony, gdyż nie mogli skorzystać z leczenia, kiedy było im to potrzebne właśnie wcześniej. Oczywiście można to też powiedzieć również o firmach farmaceutycznych, aby szybciej wdrażały istotne nowości, które będą skuteczne dla pacjentów, choć ale oczywiście nie jest to takie proste.

Ma Pan świadomość tego, jak ważny dla pacjenta jest czas?

Tak; gdy pracowałem w Instytucie Kardiologii, kolega robił habilitację z systemów związanych z nagłym zatrzymaniem krążenia. Mówił, że wykonanie wszystkich procedur i uratowanie pacjentowi życia jest niezwykle proste, rzecz w tym, żeby pacjent i osoba udzielająca pomocy znalazły się we właściwym miejscu i właściwym czasie. Większość pacjentów umiera dlatego, że nie miała szczęścia znaleźć się w określonym miejscu i w oczekiwanym czasie.

Stefan Kardynał Wyszyński mówił, że „Czas to Miłość”, a Pan Profesor Witold Rużyłło, odnosząc się do swojej dziedziny leczenia ostrych zespołów wieńcowych, mawiał: „Czas to mięsień”; oczywiście wszyscy mają rację, bo czasu nigdy się nie cofnie. Możemy tylko właściwie wykorzystać dany moment.

Stara się Pan jak najlepiej wykorzystać czas bycia wiceministrem. To ogromna odpowiedzialność…

Przede wszystkim staram się dobrze zorganizować współpracę z moim zespołem. Dosyć dużo się udało osiągnąć, i z tego się cieszę.

Podziękowania od organizacji pacjentów pokazują, że wiele rzeczy się udało.

To prawda, zwracam jednak uwagę na organizację leczenia, również dlatego, że zawsze się tym zajmowałem, m.in. pracując wcześniej w Instytucie Kardiologii, w Instytucie Matki i Dziecka. Wdrażałem systemy informatyczne, dzięki którym widać, jak wiele można zmienić. Na leki przeznacza się ok. 17 proc. budżetu NFZ; i można powiedzieć, że leki odpowiadają właśnie za ok. 17 proc. naszego zdrowia. Znacznie większy wpływ ma organizacja leczenia, podstawowa opieka zdrowotna, dlatego niezbędna jest reforma POZ, lepsza współpraca ze specjalistami, poprawa diagnostyki, żeby były wykonywane te badania, które są potrzebne. Kolejna rzecz to informatyzacja, dzięki temu będzie można analizować, jak pacjenci są leczeni. Mamy w systemie wiele danych, konieczna jest ich analiza, np. czasu straconego na niewłaściwe leczenie, długą diagnostykę. To praca dla analityków, by poprawiali system ochrony zdrowia przez pokazywanie jego nieefektywności.

Długo Pan codziennie pracuje?

Długo – ale wiele rzeczy wynosi się z domu. Mój Tato ma 81 lat i cały czas dużo fizycznie pracuje, po 16 godzin dziennie. Dziadek zawsze mówił, że nie można zjeść śniadania, nie zapracowując na nie…

Rozmawiała: Katarzyna Pinkosz

09.02.2022 Lodz . Profesor Piotr Kuna . Fot. Marcin Stepien / Agencja Wyborcza.pl

Prof. Piotr Kuna: Decyzje w czasie pandemii nie zawsze były podejmowane zgodnie z wiedzą medyczną

Możemy na chwilę opóźnić liczbę zakażeń, stosując takie metody jak izolacja czy noszenie maseczek, ale tak naprawdę, jeżeli nie zaszczepimy wszystkich, to nie jesteśmy w stanie zapobiec zgonom. Dziś wiemy, że szczepienia nie chronią przed ponownym zakażeniem, na pewno jednak chronią przed ciężkim przebiegiem COVID-19 – mówi prof. Piotr Kuna, kierownik II Katedry Chorób Wewnętrznych i Kliniki Chorób Wewnętrznych, Astmy i Alergii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, laureat Nagrody Zaufania Złoty OTIS kategorii Semper Idem: za niezłomność w sytuacjach nadzwyczajnych.

Panie Profesorze, nagroda Złoty OTIS dla Pana za wierność wiedzy medycznej w czasie pandemii. Czy uważa Pan, że decyzje podejmowane podczas pandemii zawsze były zgodne z aktualną wiedzą medyczną?

Nie zawsze były one zgodne z danymi medycznymi opartymi na dowodach naukowych. Jedynym krajem, który zastosował się do danych medycznych opartych na dowodach naukowych, była Szwecja, co spotkało się z ogromną krytyką innych państw. Jeśli jednak popatrzy się na końcowy rezultat, to widzimy, że chyba jednak tamta droga była słuszniejsza niż wybory innych państw. Możemy na chwilę opóźnić liczbę zakażeń, stosując takie metody jak izolacja czy noszenie maseczek, ale tak naprawdę, jeżeli nie zaszczepimy wszystkich, to nie jesteśmy w stanie zapobiec zgonom. Dziś wiemy, że szczepienia nie chronią przed ponownym zakażeniem, na pewno jednak chronią przed ciężkim przebiegiem COVID-19. Podobnie jak w przypadku grypy: szczepienia nie chronią przed zachorowaniem, tylko przed powikłaniami grypy.

Na początku szczepionek jeszcze nie było, może w takim razie lockdowny i noszenie maseczek były jednak słuszne?

Częściowo te zalecenia były uzasadnione, jednak pojawiały się absurdalne zakazy, jak choćby zakaz wejścia do lasu, a w Chinach całkowite zamknięcie. Powiem tak: SARS-CoV-2 to nowy wirus, jednak wywołuje choroby, które my lekarze tak naprawdę dobrze znamy. Niestety doniesienia medialne w trakcie pandemii nastawione były w znacznej mierze na sensację i nastraszenie ludzi, to się udzieliło także wielu politykom. Natomiast rzeczywistym problemem była organizacja, standaryzacja opieki i wydolność ochrony zdrowia; lockdowny służyły przede wszystkim zapobieganiu niewydolności systemu ochrony zdrowia. Nie mogłem się jednak pogodzić z tym, że odbywało się to kosztem leczenia innych chorób.

Był Pan jednym z niewielu lekarzy, którzy od początku powtarzali, że nie można przestać leczyć innych chorób przewlekłych. A niestety tak się stało.

Tak się stało i teraz widzimy, że tzw. nadmiarowe zgony to są zgony niepowiązane z COVID-19. Jesteśmy jednym z liderów światowych, jeśli chodzi o liczbę nadmiarowych zgonów, tak więc jednak nasze działania nie były dobre. Rozumiem, że działaliśmy w trudnej sytuacji, jednak wiele decyzji podejmowano pochopnie, np. tworzenie oddziałów covidowych w środku szpitala wielospecjalistycznego, który powinien leczyć wszystkich chorych. Powodowało to zaburzenia funkcjonowania całego szpitala i ograniczenie się do leczenia COVID-19 przede wszystkim. Inni chorzy się nie liczyli. A przecież są szpitale na obrzeżach miast, w lasach, są sanatoria – tam można było organizować oddziały covidowe. Podobnie: czy miało sens tworzenie szpitali tymczasowych na stadionach, w wielkich halach, gdzie kilkadziesiąt osób leżało na jednej sali, oddychało tym samym powietrzem i zakażało się nawzajem? Albo stworzenie szpitala tymczasowego na stadionie, który przez dwa lata przyjął 800 osób, czyli mniej więcej 1 osobę dziennie? Czy rzeczywiście było to konieczne, czy bardziej na pokaz? Jakie były koszty takiego postępowania w sytuacji, kiedy nam ciągle brakuje pieniędzy na leczenie chorób przewlekłych i nowotworowych? Warto o to pytać, żeby w przyszłości nie powtarzać tych samych błędów.

Przez cały czas podkreślał Pan również, że nie tylko wirus jest ważny, ale też nasza odporność. A niestety przez wiele miesięcy dominował przekaz, że jesteśmy bezbronni wobec SARS-CoV-2.

Kluczem do skutecznej walki z infekcjami wirusowymi jest przede wszystkim rzetelne leczenie chorób przewlekłych. Jeśli pacjent ma cukrzycę, to kluczem jest dobra kontrola cukrzycy; jeżeli ma nadciśnienie tętnicze, to dobra kontrola nadciśnienia, a jak ma astmę, to dobra kontrola astmy. Po to, żeby spełniał takie normy jak zdrowy człowiek. Druga sprawa to dbanie o własną odporność, na co składają się: rozsądne odżywianie, dbanie o prawidłową masę ciała, ruch na świeżym powietrzu, dobre relacje z innymi ludźmi. Twierdzę, że to działa: lekarze z naszej kliniki opiekują się kilkunastoma tysiącami pacjentów w wieku podeszłym, z chorobami przewlekłymi układu oddechowego i wieloma współchorobowościami. Stosujemy proste zasady, rozmawiamy z nimi, tłumaczymy, cały czas leczymy, nie odmawiając nikomu pomocy, nawet w czasie pandemii. To nas blokowano, to nam nie pozwalano przyjmować pacjentów; to nie była inicjatywa lekarzy, tylko administracji. Mieliśmy z pacjentami stały kontakt telefoniczny i monitorowaliśmy ich stan zdrowia i muszę powiedzieć, że nie znam przypadku zgonu naszego pacjenta z powodu COVID-19. Jak to więc się stało, że są w Polsce miejsca, gdzie nie było nadmiarowych zgonów pacjentów, a jednocześnie są takie, gdzie tych zgonów było bardzo dużo. Trzeba się przyjrzeć, co się działo, porównać jednostki, gdzie nie było zgonów z tymi, gdzie było ich bardzo dużo, żeby wykazać, jakie błędy popełniono, by to się nie powtórzyło. Powinna nastąpić analiza, sprawdzenie, ale oczywiście tego się nie robi, bo są teraz inne problemy – albo lęk przed pokazaniem, kto się dobrze opiekuje swoimi pacjentami, a kto źle.

Co było dla Pana największym wyzwaniem w czasie tej pandemii?

Największym wyzwaniem było to, że z dnia na dzień zakazano lekarzom przyjmowania pacjentów. Czułem ze strony administracji szpitala, że jest bardzo niezadowolona, że my pracujemy, przyjmujemy pacjentów i ich badamy. To był dla mnie szok, że osoby, które powinny dbać o ludzkie zdrowie i optymalnie to organizować, postawiły się w roli cerbera, który zabrania kontaktów z pacjentami, powołując się jednocześnie na polecenie wojewody i ministra zdrowia; nie wiem czy w ogóle takie zalecenia były.

Rozumiem, że to było w trosce o bezpieczeństwo lekarzy i pacjentów i stąd zalecenie teleporad.

Powiem tak: przecież my przez całe życie leczyliśmy chorych z grypą, zakażonych RSV, RV i innymi wirusami oraz osoby z zakażeniami bakteryjnymi. I nic złego się nie działo, pracowaliśmy z tymi chorymi na co dzień i ratowaliśmy ich w takich warunkach, jakie były w szpitalach. Można tak było robić, a teraz ma być inaczej? Wątpię. Wirus zostanie z nami na zawsze, oswoimy się z nim i wszystko będzie tak jak dawniej.

Jaka teraz powinna być przyjęta strategia, jeśli chodzi o pandemię? Z jednej strony pojawia się nadzieja, że się skończyła. Część ekspertów przekonuje jednak, że wirus jest nieprzewidywalny.

Pandemia na pewno się skończyła, weszliśmy w okres endemiczny, wirus zostanie z nami. Czy należy coś robić? Myślę, że trzeba przestrzegać zwykłych zasad higieny: myć ręce, starać się utrzymywać dystans socjalny od innych osób, unikać dużych skupisk ludzi. Te zasady dotyczą nie tylko SARS-COV-2, ale także wszystkich wirusów wywołujących choroby układu oddechowego. Mamy teraz bardzo dużo zakażeń dróg oddechowych, badamy pacjentów panelem wielowirusowym, wykrywającym kilkadziesiąt wirusów. Okazuje się, że najczęściej zakaża obecnie wirus paragrypy, a nie SARS-CoV-2. Przebiegi tych infekcji są bardzo długotrwałe i często ciężkie. Nie ma jednak zaleceń i rekomendacji, żeby badać, jakie wirusy atakują drogi oddechowe – to wynika z charakteru choroby, epidemiologii i swoistości testów do badania. Wiemy, że wirusów infekujących drogi oddechowe jest ponad 200, głównie są to wirusy sezonowe. Jeżeli chory jest dobrze leczony, to infekcja nie jest śmiertelna, chyba że dotyka pacjenta, który ma np. ciężką niewydolność krążenia lub nerek, ma źle leczoną chorobę podstawową. Infekcja każdym wirusem może zaostrzyć chorobę podstawową, doprowadzić do destabilizacji i nawet zgonu, ale jest to raczej zgon z powodu zaostrzenia choroby podstawowej. Dlatego mówimy, że trzeba bardzo dobrze leczyć wszystkich pacjentów z różnego rodzaju schorzeniami przewlekłymi. Nie ma natomiast zaleceń, żeby sprawdzać, jakim wirusem pacjent jest zakażony. Czasem robimy to u pacjentów, których stan się nie poprawia, żeby wiedzieć, jakie leczenie zaproponować. Oczywiście można to sprawdzać u wszystkich, ale pytanie: po co? Jeżeli robię badanie, to po to, żeby podjąć jakąś decyzję terapeutyczną, zmienić leczenie. Jeśli zaś jest to zwykła prosta infekcja wirusowa, na którą tak naprawdę nie ma leku, to badanie nic nie zmieni w moim postępowaniu. Po prostu powinienem od początku rzetelnie zadbać o zdrowie pacjenta, pod każdym względem. Badania są kosztowne, pieniądze lepiej przeznaczyć na inne potrzeby. Po drugie badania populacyjne na obecność wirusów dróg oddechowych przy niskiej częstości infekcji będą fałszywie wykrywały infekcje u ludzi zdrowych.

W niektórych szpitalach pacjenci nadal muszą wykonać test w kierunku zakażenia SARS-CoV-2 przy przyjęciu do szpitala, nawet jeśli nie mają objawów. Czy to rzeczywiście ma sens?

Pytanie, jaki to jest test: antygenowy czy PCR. Test PCR wykrywa materiał genetyczny wirusa, i to w minimalnych ilościach. Żeby SARS-CoV-2 wywołał objawy, dość duża liczba cząsteczek wirusa musi zainfekować drogi oddechowe.

Dlatego testy antygenowe, wbrew pozorom, mogą być lepsze, ponieważ jeśli są dodatnie, a pacjent ma objawy, to mogą być spowodowane COVID 19. Pacjent jednak musi mieć objawy; jeśli ich nie ma, to nie ma choroby i nie ma wskazań do badania. Osoba zdrowa, która może mieć artefakty wirusa SARS-CoV-2 dające dodatni wynik PCR, nie może zakażać innych. Wiele decyzji, które w Polsce obowiązywały, nie miało sensu, jak choćby długie 14-dniowe izolacje. Kompletnie niepotrzebne, gdyż wiedzieliśmy, że wirus zakaża przez 5–7 dni od początku objawów. Potem można go wykryć, jednak nie ma on już potencjału zakażania. Niestety, działo się wiele rzeczy, które nie miały oparcia w rzetelnej wiedzy medycznej. Były spowodowane albo brakiem rzetelnej wiedzy, albo jakimiś emocjami, a może czyimiś interesami.

W każdym razie dzisiaj nie uważałby Pan za sensowne, nawet w przypadku np. pacjentów onkologicznych, żeby byli badani przed przyjęciem do szpitala, jeśli nie mają objawów?

Uważam, że jeżeli pacjent nie ma objawów, to nie ma potrzeby go badać. To jest po prostu marnowanie środków pieniężnych, które powinny być przeznaczone na inne pilniejsze potrzeby medyczne. A jeżeli mamy badać na obecność SARS-CoV-2, to czemu nie badamy na obecność wirusa grypy, RSV czy paciorkowca, zapalenia płuc, albo Clostridium w przewodzie pokarmowym?

Szerokim echem odbija się to, że została zlikwidowana tzw. rehabilitacja postcovidowa. Uważa Pan, że to jest słuszne?

Rehabilitacja postcovidowa jest bardzo ważna, jednak pacjent powinien mieć ją zaleconą przez lekarza POZ. Podstawą jest gimnastyka oddechowa: chodzenie i głębokie oddychanie. Czy to jest naprawdę tak trudne, że trzeba otworzyć specjalne ośrodki? Myślę, że każdy specjalista medycyny rodzinnej, każdy lekarz pracujący w POZ mógłby pacjenta nauczyć takiej rehabilitacji. Szczególnie że Polskie Towarzystwo Fizjoterapeutów opublikowało na swojej stronie internetowej informacje z dokładną instrukcją, jak prowadzić rehabilitację postcovidową u chorych z różnymi chorobami. Wystarczy przeczytać, każdy może robić to sam. Uważam, że to powinno być elementem kultury zdrowotnej. Rehabilitacja postcovidowa: to ładnie brzmi, ale czy coś daje? Chyba nie więcej niż nasza odpowiedzialność i staranie się o to, żeby być zdrowym. Może niektórzy ludzie potrzebują, aby ich przypilnować, żeby wykonywali ćwiczenia, jednak ja zawsze apeluję, żeby samemu zadbać o swoje zdrowie. Zachęcam do zajrzenia na strony Polskiego Towarzystwa Fizjoterapeutów. Uważam, że to świetnie opracowany poradnik, trzeba tylko z niego korzystać.

Rozmawiała: Katarzyna Pinkosz