Prof. Mirosław Ząbek: Otwiera się droga dla farmakoterapii mózgu
Mózg wypełnia się treścią w miarę dojrzewania, sytuacji, z którymi się konfrontujemy, relacji, które tworzymy, stanowisk, które zajmujemy. Ale sam z siebie mózg się nie ukształtuje – mówi prof. dr hab. n. med. Mirosław Ząbek, laureat Nagrody Zaufania Złoty OTIS 2020 za osiągniecia w medycynie w 2019 roku, kierownik Kliniki Neurochirurgii i Urazów Układu Nerwowego CMKP w Warszawie.
Ludzkie mózgi są takie same, a mimo to ludzie między sobą bardzo się różnią. Z czego to wynika? Czy potrafimy zrozumieć działanie mózgu? – to cytat z Pana studenckiego plakatu.
Rzeczywiście, na studiach, kiedy byłem szefem kółka neurochirurgicznego, zamieściłem napis: „Czy mózg człowieka jest wystarczająco sprawny, żeby zrozumieć mechanizmy własnej działalności? Czym się różnimy, mimo że mózgi są takie same co do kształtu, ciężaru, ukształtowania?”. Gdy rodzimy się, mózg jest jeszcze niezapisaną bryłą, potencjalnym narządem, który później będzie się doskonalił. Na pewno są w nim tendencje, które, nawet gdyby człowieka izolować, będą się rozwijały: ruch, czucie. Natomiast tu mówimy o emocjach, o tym, co się w tym człowieku ma wydobyć, kim będzie, czy np. będzie potrafił współczuć.
Myślę, że mózg wypełnia się treścią w miarę dojrzewania, sytuacji, z którymi się konfrontujemy, relacji, które tworzymy, stanowisk, które zajmujemy. Ale sam z siebie mózg się nie ukształtuje. Bo jeśli urodziłbyś się i nie miał lustra ani tafli wody, to nie wiedziałbyś, jaki masz kształt twarzy. Człowiek poznaje się dopiero poprzez identyfikację ze środowiskiem. I tworzy pewien wzorzec. Proszę zwrócić uwagę na małżeństwa – ludzie w nich najczęściej są do siebie bardzo podobni. Jak się patrzy na twarze małżonków, to oboje mają np. ostry nos. Dlatego że wygląd drugiej osoby zaakceptowany jest jako ten wzorzec, który już akceptujesz i chcesz go mieć. To taka moja teoria, ale myślę, że przez takie konfrontacje z rzeczywistością mózg się doskonali, kształtuje.
Czy to właśnie pociągnęło Pana do neurochirurgii?
Zawsze w życiu jest jakiś motyw, o którym się mówi, że coś spowodował. Ale też kieruje nami wiele przypadków. Przez długi czas na studiach nawet nie wiedziałem, że istnieje neurochirurgia. Jeden dzień zajęć w szpitalu na Banacha sprawił to, co zbiegło się z cierpieniem mojej mamy. Różne losy były po drodze, ludzie wyjeżdżali z kraju. Przed stanem wojennym byłem w Niemczech w klinice. Ale nie żałuję, że tędy poszła moja droga życiowa, bo dzięki temu wiele rzeczy udało się zdziałać i stworzyć.
Operacje na mózgu budzą powszechny respekt. Dotykając go, ryzykuje się życie innych – tak Pan swego czasu powiedział. Skąd u Pana żyłka hazardzisty?
Do bycia lekarzem, neurochirurgiem, trzeba być emocjonalnie przygotowanym. U jednego dojdzie do tego bardzo późno albo nigdy, inni dorastają emocjonalnie do brania odpowiedzialności wyjątkowo wcześnie. Nie należę do grupy ludzi, którzy podejmą się każdej operacji, zaryzykują. Jakie to jest ryzyko? Ma ono miejsce wtedy, gdy niedowład jest u chirurga, a nie u pacjenta. Wiadomo, że są operacje trudne, niebezpieczne, nie zawsze można operację przerwać w jakimś momencie. Natomiast tym, co powinno przyświecać lekarzowi przy wykonywaniu czynności, jest przede wszystkim postanowienie, żeby leczenie nie było bardziej niebezpieczne niż naturalny przebieg choroby.
Trudno to ocenić.
Myślę, że można to wiedzieć. Jeśli choroba, np. nowotworowa, jest zaawansowana, rozsiana i choremu pozostaje naprawdę niewielki fragment życia, to czy lekarz w trakcie jego ratowania ma spowodować, że ten czas będzie jeszcze krótszy i pogłębić niesprawność pacjenta? Na pewno nie z każdą chorobą wygramy. Natomiast dorośniesz zawodowo wtedy, kiedy do każdej operacji będziesz podchodził z przekonaniem, że gdybyś sam był chory, to chciałbyś, żeby ciebie tak zoperowano. Wtedy można naprawdę wiedzieć, że jest się dobrym lekarzem, chirurgiem i człowiekiem.
Ponad 3 tys. najtrudniejszych operacji przeprowadzonych przez Pana daje olbrzymie doświadczenie, ale można też wpaść w rutynę.
Tych zabiegów są już dziesiątki tysięcy. 3 tys. dotyczyło tętniaków mózgu, czyli jednych z bardziej skomplikowanych operacji. Ale nie da się wpaść w rutynę. Nowe technologie ciągle się rozwijają i bardzo ułatwiają nam pracę, stwarzają szansę na lepsze monitorowanie pacjenta. Wiele korzyści dają operacje na wybudzonym pacjencie. Usuwając guz znajdujący się blisko ośrodków mowy w mózgu, rozmawiamy z chorym w trakcie zabiegu, co pomaga oszczędzić obszary mowy i czucia operowanego.
Kilka lat temu widziałem efekt głębokiej stymulacji mózgu w chorobie Parkinsona. Chory nie mógł podnieść szklanki, a po chwili wykonał ten ruch bez problemu.
Tę metodę leczenia przywiozłem do Polski z USA w 1999 roku. Trik ze szklanką jest najbardziej przekonujący. W wybrane miejsce w mózgu wprowadzamy bardzo precyzyjnie cztery miękkie elektrody połączone z umiejscowionym pod skórą generatorem impulsu, pozwalające stymulować różne miejsca w mózgu. Za pomocą tych elektrod hamujemy aktywność neuronów, dzięki czemu ustępuje drżenie, zmniejsza się sztywność mięśni.
Nadal jednak mamy do czynienia z interwencją chirurgiczną na mózgu, czy nie byłaby łatwiejsza jego farmakoterapia?
Zmierza pan do tego, co praktycznie wydarzy się niebawem. Chorobę Parkinsona rozpoznano ponad 200 lat temu. Wiemy, co się w jej przebiegu dzieje, czego brakuje, ale nie wiemy, skąd ona się bierze. Nie można więc jej leczyć przyczynowo. W związku z tym, wiedząc, że w mózgu brakuje dopaminy, podajemy ją do żołądka w postaci eldopy, czyli sztucznej dopaminy, która, niezniszczona przez żołądek, musi przejść przez barierę krew-mózg i dostać się do mózgu. Takie jest założenie, ale potrzebujemy jej tylko w konkretnym miejscu, a w opisanej sytuacji zalewamy cały mózg lekiem.
Najlepiej obrazuje to chemioterapia, gdzie guz mamy w jednym miejscu, a kiedy chemioterapeutyk dostanie się do mózgu, działa szkodliwie na cały jego obszar. Chcemy, by działał tylko w jednym miejscu, jednak to dzisiaj jest jeszcze nieosiągalne, póki nie zastosuje się takich technik podawania leku prosto w konkretne miejsce. I rzeczywiście na świecie już się otwiera droga dla farmakoterapii mózgu. Taka terapia genowa jest w badaniach klinicznych i w niedalekiej przyszłości standardem w leczeniu nowotworów mózgu będzie podanie dopaminy tam, gdzie jej potrzeba. Natomiast podstawą leczenia choroby Parkinsona ciągle jest przyjmowanie tabletek. Dopiero w momencie gdy przestają działać, leczymy chirurgicznie.
Neurochirurgia zmierza w kierunku terapii genowej. Ratuje Pan w klinice dzieci z Hiszpanii, USA, Francji, o czym piszą światowe media.
O ile w chorobie Parkinsona brakuje dopaminy w odpowiednich strukturach, o tyle u tych dzieci mamy do czynienia z niedoborem genu dekarboksylazy L-aminokwasów aromatycznych. Jeśli ich brakuje, w mózgu nie powstaje dopamina i serotonina. Wiemy już, którego genu tym dzieciom brakuje i dzisiejszy przemysł genetyczny jest w stanie za pomocą technik inżynierii genetycznej wyprodukować (również w Polsce) kopię tego genu. Pozostaje kwestia, w jaki sposób go podać. Jako transporter wykorzystuje się wektor wirusowy, czyli fragment wirusa z grupy adenowirusów, które nie są chorobotwórcze. Dzięki powinowactwu łączy się on z wyprodukowanym genem. Żeby to wszystko widzieć, podaje się kontrast, taki jak stosowany w rezonansie magnetycznym. Do mózgu wprowadzane są specjalne kaniule. Wektor wirusowy wraz z genem widzimy dzięki podaniu kontrastu. Na początku trafiają w jedno miejsce, później rozprzestrzeniają się i wywołują aktywność w miejscach, w których jej nie było. Tej terapii rzeczywiście poddajemy dzieci z różnych krajów, wkrótce przyjadą następne.
Podobno Pana hobby to praca, ale w pewnym momencie organizm może powiedzieć „dość”, będzie potrzebował pomocy i co wtedy? Czy w jakiś sposób inwestuje Pan w siebie?
Ta część mojego życia jest zaniedbana. Powiedziałbym, że żyję rabunkowo w stosunku do własnego zdrowia, czego oczywiście nie powinno się zalecać ani popierać. Ciągle sobie mówię, że to już, że coś zmienię, choćby w zakresie żywienia, aktywności sportowej. Ciągle jakieś terminy są wyznaczane, ale jest tak, że sobotnie obietnice mijają wraz z niedzielnym przebudzeniem. I życie się toczy jak dotychczas. Ale bez przerwy sobie obiecuję.
Pacjenci Pana potrzebują, mówią, że jest Pan wyjątkowy.
Wyjątkowość nie jest jednoosobowa. Trzeba tworzyć zespoły, ludzi, którym jednak trzeba zostawić swobodę kreatywności, swobodę intelektualną, żeby to nie były tylko nakazy. Żeby czuli, że zadania są delegowane, ale jednocześnie byli samodzielni. Nie mam wykształcenia w zarządzaniu zespołami ludzkimi, ale działam intuicyjnie. Przeczytałem króciutki artykuł o eksperymencie, w którym jednej grupie osób kazano wykonać zadanie. Jeśli zrobią to szybko, dostaną nagrodę finansową. Drugiej grupie powiedziano, że chodzi tylko o ocenę, ile czasu potrzeba na wykonanie zadania. I zwycięzcami byli nie ci, którzy mieli obiecane pieniądze, ale ci, którzy nie spodziewali się nagrody, bo nie koncentrowali się na wygranej, ale myśleli kreatywnie. Wniosek z tego jest taki, że motywacja finansowa może działać przy wyrębie lasu, budowie domu, czyli prostych czynnościach. Natomiast w relacjach, jakie my tworzymy, trzeba pozwolić ludziom na samodzielność. Musi być jakiś „ojciec” całości, który wyznacza kierunki i otwiera drzwi, ale zespół jest najważniejszy. Myślę, że siła jakiejkolwiek organizacji jest mierzona siłą najsłabszego ogniwa. Jeśli złamie się jeden element w zegarku, to cały mechanizm będzie szwankował. Póki co, jakoś się tak fajnie udaje.
Rozmawiał Ryszard Sterczyński