Prof. Wojciech Młynarski: O włos od katastrofy humanitarnej
Z ukraińskich szpitali ewakuowaliśmy już 800 dzieci z chorobą nowotworową. Ponad 200 z nich trafiło do polskich klinik, 600 wysłaliśmy do ośrodków na całym świecie. Można powiedzieć, że koordynujemy nasze działania globalnie. To nie była tylko moja praca, bez rzeszy ludzi dobrej woli niewiele bym zdziałał. Wszyscy jesteśmy świadomi, że jeśli nie będziemy działać, doprowadzimy do katastrofy humanitarnej – mówi prof. Wojciech Młynarski, kierownik Kliniki Pediatrii, Onkologii i Hematologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, laureat Nagrody Zaufania Złoty OTIS Semper Idem: za niezłomność w sytuacjach nadzwyczajnych.
Kapituła Złotego OTISA doceniła Pana działania na rzecz chorych dzieci z Ukrainy. Przyznano Panu nagrodę „Za niezłomność w sytuacjach nadzwyczajnych”. Co było impulsem do działania?
W Polsce na chorobę nowotworową zapada rocznie ok. 1100 dzieci, czyli w stosunku do osób dorosłych mamy ich relatywnie mało. Onkologia dziecięca stanowi niezwykle specyficzny dział medycyny, tutaj czas rozpoczęcia leczenia i jego kontynuacja ma ogromne znaczenie. Przebieg choroby jest u tych pacjentów nieprawdopodobnie szybki, wzrosty nowotworów widzimy niemal z godziny na godzinę. To nie jest slogan, tak naprawdę się dzieje. Tego procesu nie obserwujemy w dojrzałym wieku. Onkolodzy dziecięcy zmuszeni są więc stosować agresywne terapie z powodu dramatycznego przebiegu choroby. To jest działanie tu i teraz.
Co to praktycznie oznaczało w przypadku dzieci z Ukrainy?
W czwartek wybuchła tam wojna, w piątek rozmawiałem z prof. Piotrem Czauderną, przewodniczącym Rady Medycznej przy Prezydencie RP, o tym, jaki problem możemy mieć w Polsce. Te dzieci po przekroczeniu granicy potrzebowały natychmiastowej pomocy. W sobotę rano nasze Towarzystwo Onkologii i Hematologii Dziecięcej (PTOHD) podjęło decyzję, bym koordynował wszystkie działania. Prof. Jan Styczyński, konsultant krajowy w dziedzinie onkologii i hematologii, zapytał resort, czy sfinansuje leczenie dzieci z Ukrainy i resort prawie natychmiast zaakceptował refundacje. To były zaledwie dwa dni, w niektórych krajach europejskich stosownych regulacji nie dopracowano się do tej pory.
M.in. z Pana inicjatywy w pierwszych dniach konfliktu do Polski trafiło 50 dzieci ze szpitali onkologicznych wraz z rodzinami. Jak trudne logistycznie było to przedsięwzięcie?
Z ukraińskich szpitali ewakuowaliśmy już 800 dzieci z chorobą nowotworową. Ponad 200 z nich trafiło do polskich klinik, 600 wysłaliśmy do ośrodków na całym świecie. Można powiedzieć, że koordynujemy nasze działania globalnie. Poza tym to nie była tylko moja praca, bez rzeszy ludzi dobrej woli niewiele bym zdziałał. Wszyscy jesteśmy świadomi, że jeśli nie będziemy działać, doprowadzimy do katastrofy humanitarnej.
Z jakiego powodu?
Ponieważ, jak powiedziałem, onkologia dziecięca to praca tu i teraz, chorzy potrzebują natychmiastowego leczenia. W Ukrainie było w tym czasie ponad 1000 dzieci, które wymagały takiej pomocy. Proszę sobie wyobrazić, że tak liczna grupa chorych wchodzi do polskiego systemu ochrony zdrowia. To byłby krach zarówno dla nich, jak i dla dzieci polskich. Wiedzieliśmy, że dylemat musi rozwiązać głównie Polska, jesteśmy bowiem ich pierwszym krajem granicznym. Wiedziałem też, że jeśli w takim tempie będzie przybywać dzieci z Ukrainy, to zgotujemy sobie kryzys humanitarny, dzieci ukraińskie i polskie będą umierały w przepełnionych szpitalach.
Jak zareagowała społeczność medyczna na świecie na wasze inicjatywy?
Różnie. W poniedziałek wysłaliśmy maile do różnych instytucji międzynarodowych, oczywiście najpierw do znajomych w klinikach na świecie. Totalne niezrozumienie problemu, głównie w pierwszych dniach wojny, widzieliśmy w jednym z czołowych europejskich ośrodków onkologicznych. Otrzymaliśmy odpowiedź, że mogą przyjąć trójkę dzieci, ale pytali, kto je przywiezie. Podobnie przykrą odpowiedź otrzymałem z jednego z ośrodków onkologicznych w innym kraju europejskim, że, owszem, wezmą trójkę chorych dzieci, ale kierownik spytał, czy rodzice są świadomi, że życie w ich mieście jest drogie. W tym czasie w naszej łódzkiej klinice było już leczonych dziesięcioro dzieci z Ukrainy. Mieliśmy zorganizowany w Polsce transport dla chorych, którzy trafili na granicę, milion złotych zadeklarowane na ten cel przez Fundację „DKMS”. A przede wszystkim Fundacja „Herosi” podjęła się odpowiedzialności za logistykę zajmowania się tymi dziećmi w Polsce. Po kilku dniach na stronie Towarzystwa i uczelni medycznych funkcjonowała już infolinia po polsku, angielsku i ukraińsku dla rodzin, które mają dziecko z chorobą nowotworową. Może dlatego, że przeżyliśmy komunizm, rozumieliśmy od razu, co trzeba zrobić, mieliśmy zupełnie inne spojrzenie i ocenę skali dramatu.
Czy można mówić o zalążku długofalowej pomocy?
To już nie jest zalążek, powstał system pomocy. Nie wiedząc na początku, gdzie umieszczać dzieci, stworzyliśmy „Klinikę Jednorożca” – to inicjatywa Fundacji Herosi. Nikt wprawdzie nie widział jednorożca, klinika taka też nie istnieje, ale międzynarodowa nazwa „The Unicorn Clinic” dla takich działań przyjęła się we wszystkich krajach. Nie jest to ośrodek o statusie medycznym, ale miejsce triażu, do którego trafiają dzieci z konwojów. W ośrodku wypoczynkowym pod Kielcami, z obsługą medyczną: lekarzem onkohematologiem dziecięcym, pielęgniarkami z doświadczeniem w onkologii dziecięcej, może odsapnąć 100 rodzin, zanim zostaną ulokowane w innych krajach. Pacjenci w ciężkim stanie, z zagrożeniem życia są kierowani do kliniki onkologii dziecięcej w Polsce.
Chorych dzieci ukraińskich przybywa. Czy nie zaburza to terapii polskich pacjentów?
Dobrze, że zadał pan to pytanie. Oczywiście, mamy 10-15% pacjentów więcej, ale nie widzę, by nasze działania destabilizowały pracę kliniki. Jeśli taki system by nie powstał, to w naszych szpitalach byłoby o 100% więcej chorych dzieci. Strach pomyśleć, co by się działo. Teraz wszystko mamy dopięte i pod kontrolą. Od pierwszych dni konfliktu włączyły się do pomocy Fundacja „Herosi” oraz St. Jude Children’s Research Hospital w Memphis w stanie Tennessee w USA, najlepszy ośrodek badawczy i leczniczy onkologii dziecięcej na świecie. W ramach szpitala działa Fundacja St. Jude Global, która pomagała Ukrainie jeszcze przed wybuchem wojny. Wykorzystaliśmy te znajomości i teraz możemy mówić o aliansie St. Jude Global, Fundacji „Herosi” i Polskiego Towarzystwa Onkologii i Hematologii Dziecięcej. Te trzy instytucje koordynują to wszystko, co robimy.
Jak to wygląda w praktyce?
Jeśli pojawia się chore na nowotwór dziecko z Ukrainy np. w Czechach lub Rumunii i jego rodzice zadzwonią na naszą międzynarodową infolinię, jesteśmy w stanie pokierować ich do odpowiedniego ośrodka. Prosimy jedynie o wysłanie zdjęcia lub skanu dokumentacji medycznej, którą tłumaczymy i przesyłamy do szpitala, gdzie będzie kontynuowana terapia. To nie jest zasługa Polski ani Młynarskiego, ale setek oddanych sprawie ludzi z całego świata.
Wrócę jeszcze do ewentualnych zagrożeń dla polskich dzieci z powodu napływu chorych z Ukrainy. St. Jude Children’s Research Hospital ma dobre rozpoznanie w naszych sprawach. Wiedzą, że w Polsce część terapii jest nierefundowana i dlatego nasze fundacje zbierają pieniądze dla dzieci, by mogły się leczyć za granicą. Obecnie wszystkie te instytucje zbierają pieniądze dla Ukrainy i wobec tego my nie będziemy mogli korzystać z tych środków pozabudżetowych. Dlatego kilka klinik w USA zdecydowało, że będą leczyć za darmo polskie dzieci ultranowoczesnymi drogimi terapiami, niedostępnymi w Polsce. Czy to nie piękne? Jestem w stanie wysłać polskie dziecko nieodpłatnie na leczenie w USA, co dotąd było jedynie w sferze marzeń. Jak widać, ta wojna, oprócz cierpień i migracji przynosi nowe rozwiązania, rozwija kreatywność, wydobywa pokłady ludzkiej empatii, co w znacznym stopniu poprawi opiekę onkologiczną nad dziećmi w Polsce.
Rozmawiał: Ryszard Sterczyński