Dr hab. Mariusz Wyleżoł: Bezpieczna metoda leczenia śmiertelnej choroby, jaką jest otyłość
Istnieje powszechne zrozumienie dla leczenia chorób nowotworowych, jest to wręcz oczywistość. Tymczasem dla leczenia choroby otyłościowej brak jest takiego zrozumienia, podczas gdy zwiększa ona o 40% ryzyko rozwoju nowotworów złośliwych, a także wielu innych chorób, o czym wiedza jest tak nikła, że dla mnie wręcz jest to przerażająca i niezrozumiała sytuacja – mówi dr hab. Mariusz Wyleżoł, kierownik Warszawskiego Centrum Kompleksowego Leczenia Otyłości i Chirurgii Bariatrycznej w Szpitalu Czerniakowskim w Warszawie, laureat Specjalnej Nagrody Zaufania Złoty OTIS: za popularyzację wiedzy o otyłości jako chorobie, którą można i trzeba leczyć.
Jak to się stało, że zaczął Pan operować chorych na otyłość? Dziś jest to mało znana gałąź chirurgii, przed laty to była niemal nieznana metoda leczenia.
O wielu rzeczach w naszym życiu decyduje przypadek. Po ukończeniu studiów na Śląskim Uniwersytecie Medycznym rozpocząłem pracę w klinice chirurgii w Zabrzu. Było to wówczas, na przełomie lat 80. i 90., jedyne miejsce, w którym regularnie wykonywano operacje bariatryczne. Na stażu podyplomowym zostałem zatrudniony w przyklinicznej poradni chirurgicznego leczenia otyłości. To niesamowite, że 30 lat temu taka poradnia już istniała: na pewno była to pierwsza w Polsce, a nie wiem, czy nie pierwsza w Europie i nawet na świecie poradnia, która miała w nazwie chirurgiczne leczenie otyłości. Moje pierwsze doświadczenia w pracy z tą grupą chorych były zastanawiające. Operacje polegały wówczas na olbrzymim rozcięciu brzucha; powikłania pooperacyjne nie były rzadkością, a mimo to chorzy się na to decydowali, niejako w akcie rozpaczy. Sam zadawałem sobie pytanie, jak to jest, że decydują się na tak dramatyczne operacje w sytuacji, kiedy przecież wystarczyłoby może… mniej jeść i więcej się ruszać.
W dodatku właściwie nie są tak bardzo chorzy, to znaczy np. nie mają nowotworu, który trzeba usunąć…
Mimo że nie dysponowaliśmy wówczas wynikami badań naukowych – którymi obecnie dysponujemy, wyraźnie wskazującymi, że choroba otyłościowa nie jest winą chorego ani jego wyborem – to sami pacjenci bardzo szybko przekonali mnie, że są bezradni w obliczu choroby, a między bajki można włożyć wszystkie pobożne życzenia osób z ich otoczenia dotyczące poradzenia sobie z nią, bo nie da się samowyleczyć z choroby otyłościowej. Te doświadczenia zainspirowały mnie, żeby zająć się tą częścią medycyny i tą częścią chirurgii, czyli leczeniem chorych na otyłość. Stało się to, można powiedzieć, moim sensem życia.
Ile osób już Pan zoperował? Tysiące?
Regularnie wykonuję tygodniowo kilka operacji bariatrycznych; jeśli to przemnożymy przez liczbę tygodni w roku i liczbę lat, to na pewno będą tysiące operacji. Ta dziedzina bardzo mnie wciągnęła, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo te operacje są inwazyjne. To zainspirowało mnie, żeby w 1998 r. rozpocząć wykonywanie tych operacji techniką laparoskopową. Dziś to już jest standard, jednak w latach 90. otyłość była przeciwwskazaniem do zastosowania techniki laparoskopowej. Zastosowaliśmy ją w nadziei, że mniejszy uraz pozwoli na uzyskanie lepszych wyników i mniejszej liczby powikłań. To się potwierdziło. Jestem dumny, że jako pierwszy w Polsce wykonywałem te operacje laparoskopowo. W tamtych latach na palcach dwóch rąk można byłoby policzyć chirurgów, którzy wykonywali tę operację techniką laparoskopową w Europie.
Trzeba było dużej odwagi, żeby zdecydować się na wykonywanie operacji laparoskopowych, skoro otyłość była przeciwwskazaniem.
Może mówiłbym nie tyle o odwadze, ile o zrozumieniu całokształtu sytuacji. Książek dotyczących technik laparoskopowych nie pisali chirurdzy zajmujący się leczeniem otyłości, bo wówczas ich jeszcze nie było. Chirurdzy, którzy znali tę grupę chorych, doskonale zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, jakie korzyści może przynieść wdrożenie technik laparoskopowych do przeprowadzania operacji. Bardzo szybko to sobie uświadomiłem i podjąłem działania, żeby nie był to akt odwagi, tylko akt odpowiedzialny. Najpierw udałem się na szkolenia zagraniczne, a potem – przy wsparciu doskonałego chirurga ze Szwajcarii, który przyjechał do nas do kliniki w Zabrzu – przeprowadziłem pierwsze tego typu operacje. To był przełom.
Wprowadzeniu techniki laparoskopowej chirurgia bariatryczna zawdzięcza dziś swoją pozycję. Jesteśmy w stanie zaoferować tej grupie chorych bezpieczną metodę leczenia śmiertelnej choroby, w obliczu nadal dużej bezradności, jeśli chodzi o możliwości leczenia zachowawczego. Oczywiście obserwujemy bardzo duży postęp w leczeniu farmakologicznym choroby otyłościowej, nie mamy jednak obecnie odległych dowodów skuteczności leczenia farmakologicznego tak zaawansowanych postaci choroby. Dlatego terapia każdego chorego wymaga bardzo indywidualnego podejścia, a w razie niepowodzenia leczenia przy użyciu metod zachowawczych konieczne jest zastosowanie metod chirurgicznych, podobnie jak w wielu innych gałęziach medycyny.
Czy operowani pacjenci do Pana wracają? Widzi Pan odległe skutki, czy chirurgia bariatryczna przynosi efekty?
Praktycznie na co dzień spotykam chorych, którzy potwierdzają zasadność stosowania tej metody leczenia. Czy zajmowałbym się tym przez 30 lat, gdybym ze strony pacjentów miał informację zwrotną, że nie ma to sensu? Oczywiście, leczenie się zmienia, dziś mówi się o połączeniu metod farmakologicznych z chirurgicznymi.
Zajmowanie się tą dziedziną medycyny nie jest łatwe, ponieważ mało kto rozumie, czym jest leczenie chirurgiczne chorych na otyłość. Większość społeczeństwa, a także wielu lekarzy, nie rozumie tego, czym się zajmujemy, nie traktuje jako operacji, która ratuje ludzkie życie. Wciąż panuje przekonanie, że operacja bariatryczna to coś może trochę z pogranicza chirurgii estetycznej, kosmetycznej, może trochę widzimisię chorego, który „jest leniwy, więc da sobie wyciąć żołądek”.
Istnieje powszechne zrozumienie dla leczenia chorób nowotworowych, jest to wręcz oczywistość. Tymczasem dla leczenia choroby otyłościowej brak jest takiego zrozumienia, podczas gdy zwiększa ona o 40% ryzyko rozwoju nowotworów złośliwych, a także wielu innych chorób, o czym wiedza jest tak nikła, że dla mnie wręcz jest to przerażająca i niezrozumiała sytuacja. Czy ktoś kwestionuje konieczność leczenia cukrzycy? A przecież w 90% przypadków jest ona efektem choroby otyłościowej. Uprawiamy medycynę paliatywną: dostrzegamy potrzebę leczenia cukrzycy, finansujemy ją, a marginalizujemy leczenie przyczyny, czyli choroby otyłościowej.
Cały czas istnieje błędne przekonanie, że otyłość jest wynikiem zaniedbania. Nie wiem, jak dotrzeć do społeczeństwa, do lekarzy z wiedzą, że choroba otyłościowa jest taką samą chorobą jak inne; to zaburzenie homeostazy organizmu, homeostazy energetycznej. Nikt nie liczy, ile wczoraj „zjadł” sodu, czy też ile go wydalił, a jego stężenie u osób zdrowych jest prawidłowe. Są jednak choroby, które prowadzą do zaburzenia stężenia sodu i wówczas jest oczywiste, że podejmujemy leczenie chorego, a nie wmawiamy mu, że ma się sam wyleczyć. Podobnie jest z energią. Gdybym chorował na otyłość, to w moim organizmie nie byłoby mechanizmów, które mówią: „Wystarczy, już nie dostarczaj więcej energii”. Nie mówiłbym do żony: „Kochanie, dziękuję, nie dam rady więcej zjeść”, tylko powiedziałbym: „Skarbie, wczoraj przygotowałaś świetne danie, chętnie bym coś zjadł”. Osoby chorujące na otyłość mają zaburzone mechanizmy odczuwania sytości, są cały czas głodne. Nie jest to jednak ich wina; tak grają im hormony, których nadal do końca nie znamy, nie rozumiemy, jeszcze wiele na ich temat nie wiemy, ale na pewno wyniki badań naukowych wskazują na taką przyczynę.
Wspominał Pan, że zaskoczyło Pana, że pacjenci decydowali się na operację, mimo że wiedzieli o możliwości ciężkich powikłań. Byli tak zrozpaczeni tym, że nie dają rady poradzić sobie z otyłością?
Nadal tak jest, bardzo szczegółowo informuję chorych o możliwych powikłaniach, które mogą wystąpić. Owszem, one są rzadsze, jednak gdy chory pyta mnie, jakie jest prawdopodobieństwo, że takie powikłanie wystąpi u niego, to odpowiadam: „100 procent”, bo jeżeli dane powikłanie dotknie danego chorego, to będzie go dotyczyło w całości. Mam takie przekonanie, że gdy powiemy pacjentowi, że ryzyko przykładowo wynosi 2%, to ta informacja może być przez niego zbagatelizowana, a tymczasem decydując się na operację bariatryczną, on musi mieć pełną świadomość podejmowanego ryzyka związanego z tą metodą leczenia, zresztą jak ma to miejsce we wszystkich specjalnościach zabiegowych. Zastanówmy się, z jak straszną chorobą musimy mieć do czynienia, jeżeli chory, świadomy ryzyka związanego z operacją, decyduje się na nią, jak musi czuć się bezradnym w jej obliczu.
Proszę sobie wyobrazić, że czuje się Pani cały czas głodna. Wszyscy mówią: „Zrób coś ze sobą, co Ty robisz, ogarnij się!”. Lekarz: „NŻ, ŻP, nie wie Pani jak? Proszę do mnie przyjść po schudnięciu”. Wsiada Pani do autobusu, wszyscy patrzą, żeby tylko nie usiąść obok. W sklepie wszyscy myślą: „Znowu ta gruba przyszła, żeby się najeść”. Nie wejdzie się do restauracji, bo wszyscy zabiją wzrokiem. Tak wygląda życie, a jednocześnie cały czas czuje się głód, bo tak działają hormony. A ile razy można odmówić sobie jedzenia, gdy czujemy się głodni: raz, dwa razy, niech każdy spróbuje. Tymczasem chory na otyłość cały czas czuje głód, nie dlatego, że ma słabą wolę, ale ponieważ ma nadmiar greliny, hormonu, który powoduje głód. A gdy spożywa jedzenie, to i tak nie odczuwa sytości, ponieważ nie ma poposiłkowego wydzielania GLP-1, co wiemy z badań naukowych.
Nie wystarczy, że zmienię dietę, będę jadła dużo mało kalorycznych warzyw?
Nie, bo organizm nie kalkuluje objętości, tylko kalorie. Po zjedzeniu dużej ilości warzyw może pojawić się dyskomfort w obrębie brzucha, nadbrzusza, przełyku, zgaga, ale mózg cały czas będzie wysyłał sygnał głodu.
Czasem nie ma więc wyjścia, operacja jest konieczna?
Nie „czasem”, ale zgodnie ze wskazaniami opracowanymi przez towarzystwa naukowe, w oparciu o wyniki badań. Przykładowo w Polsce wskazania do leczenia chirurgicznego otyłości ma kilkaset tysięcy chorych. A zgodnie z wynikami badań naukowych odstąpienie od leczenia chirurgicznego zwiększa ryzyko zgonu w ciągu 10 lat aż o 80%.
Nie ma jednak możliwości, by zoperować kilkaset tysięcy osób.
Oczywiście, ale nie ulega wątpliwości, że wszyscy ci chorzy powinni być zdiagnozowani i leczeni. Niewykluczone, że lecząc chorych – ale lecząc, a nie mówiąc: „Jedz mniej, więcej się ruszaj”, bo to nie jest leczenie, tylko czarowanie – uniknęlibyśmy konieczności wykonania wielu operacji. Musimy jednak tę chorobę rozpoznawać i leczyć.
Rozmawiała: Katarzyna Pinkosz