Dr Paweł Kukiz-Szczuciński: Na tych dzieciach widać kurz charkowskiej piwnicy
Dla lekarza ważna jest możliwość uczestniczenia w misji, w której ratuje się życie tak olbrzymiej liczby osób. To niezwykła radość, to takie uczucie, jak dla piłkarza zagrać w finale mistrzostw świata. W dodatku ma się świadomość, że naprawdę się te dzieci uratowało. Oczywiście nie działam sam, tylko w zespole, bo w medycynie nic nie zrobi się samemu. Szansa uratowania czyjegoś życia to największa radość, jaka może spotkać lekarza – mówi dr Paweł Kukiz-Szczuciński, lekarz pediatra, uczestnik misji medycznej w Ukrainie, laureat Nagrody Zaufania Złoty OTIS 2022 w kategorii Semper Idem: za niezłomność w sytuacjach nadzwyczajnych.
Od marca jest Pan we Lwowie, koordynując po ukraińskiej stronie misję medyczną, jakiej wcześniej nie znał świat: ewakuację dzieci chorych onkologicznie z kraju, w którym toczy się wojna.
Udało nam się ewakuować już ok. 700 dzieci chorych onkologicznie i ich rodziny. Ja konwojuję je po stronie ukraińskiej, informuję bezpośrednio stronę polską, jaki jest stan ich zdrowia; współdecydujemy o tym, gdzie będą rozmieszczane, w jaki sposób zostaną przewiezione, czy będzie to autokar, czy karetka pogotowia, bo niektóre są w tak ciężkim stanie, że muszą być przewożone transportem medycznym.
Dla lekarza ważna jest możliwość uczestniczenia w misji, w której ratuje się życie tak olbrzymiej liczby osób. To niezwykła radość, to takie uczucie, jak dla piłkarza zagrać w finale mistrzostw świata. W dodatku ma się świadomość, że naprawdę się te dzieci uratowało. Oczywiście nie działam sam, tylko w zespole, bo w medycynie nic nie zrobi się samemu. Szansa uratowania czyjegoś życia to największa radość, jaka może spotkać lekarza.
Początkowo dowiedziałem się, że jest problem z dostarczeniem leków do Ukrainy. Szybko jednak stwierdziłem, że lepiej byłoby stamtąd ewakuować chore dzieci. Od ukraińskich lekarzy usłyszałem, że to ich marzenie, ale nie wiedzą, jak to zrobić. Ja wiedziałem; i dlatego znalazłem się w tym projekcie. Aczkolwiek muszę przyznać, że uczestnictwo w nim jest dla mnie bardzo dużym obciążeniem. Nie tylko ze względu na wojnę w Ukrainie. Nie mogę psychicznie pogodzić się z tym, że dzieci tak poważnie chore muszą uciekać przed wojną. Serce mi się kraje, kiedy widzę je w piwnicach, do których musimy schodzić, gdy jest alarm. To bardzo trudne psychicznie. Byłem w klinice u prof. Młynarskiego, gdzie są leczone dzieci chore na nowotwory; choroba nowotworowa dziecka jest bardzo trudnym przeżyciem. A tu dodatkowo mamy do czynienia z lękiem o życie, utratą domu i tragedią rodzin, które są rozdzielane. Ojcowie, a często też starsi bracia, zostają, walczą na wojnie. Jestem w środku tych dramatów. Opowiadają to nam. Gdy przyjeżdżają do szpitala, widać na nich kurz charkowskiej piwnicy. To bardzo ciężkie przeżycie, ale kiedy widzimy, że te dzieci udało się ewakuować, przywitał je prezydent Biden, prezydentowa Francji, pierwsza dama Polski, to ogromna satysfakcja i bardzo wzruszający moment.
Misja na Ukrainie nie jest pierwszą Pana misją. Co lekarza ciągnie w tego typu miejsca?
Jeździłem na granicę syryjsko-libańską, byłem po stronie syryjskiej. Widziałem wcześniej obrazy, które widzimy dzisiaj w Ukrainie. Byłem bardzo blisko składów broni chemicznej, które w 2016 r. zbombardowali Amerykanie. Byłem po stronie libańskiej, kiedy dokonano tego ataku. Widziałem bombardowania, efekty działania broni chemicznej, poparzone dzieci… Słyszałem też wiele takich historii. O pojechaniu w takie miejsce decyduje świadomość, że jest się tam niezastąpionym. Jeśli my tam nie pojedziemy, to tym dzieciom najprawdopodobniej nikt nie pomoże. Mówię głównie o dzieciach, bo one są w centrum moich zainteresowań.
Uczestniczyłem też w misji medycznej w Lombardii na początku epidemii COVID-19. Tam chodziło o coś innego: chcieliśmy pokazać naszą solidarność, a z drugiej strony zyskać informacje o przebiegu COVID-19, aby chronić nasze społeczeństwo. Aby uczestniczyć w tego typu projektach, nie wystarczy mieć dobre chęci. W przypadku misji ukraińskiej niezbędna jest znajomość dwóch języków (rosyjskiego i angielskiego), aby pełnić funkcję, którą pełnię. Trzeba być lekarzem i mieć doświadczenie w pracy międzynarodowej.
Mam świadomość, że jestem we właściwym miejscu i mogę oddać Opatrzności to, co otrzymałem: jestem zdrowym człowiekiem, mam rodzinę, mogę pracować jako lekarz – to wielka sprawa. Brat mojego dziadka (Władysław Szczuciński) skończył medycynę, miał 26 lat i jako oficer został zamordowany w Charkowie. Ja mogę teraz pomagać dzieciom z Charkowa.
Historia zatoczyła koło…
Przyznam, że nawet nie pamiętałem, że on zginął w Charkowie. Teraz pracowałem z wieloma dziećmi z Charkowa; on nie mógł. Skończył studia w 1938 r., pracował rok jako lekarz. W 1940 został zamordowany przez NKWD.
Rodzina nie boi się, że coś się Panu stanie?
Myślę, że moja rodzina już się do tego przyzwyczaiła. Tym razem mają świadomość skali tego projektu. Mam od nich wsparcie.
Misja w Ukrainie jest najtrudniejsza spośród tych, w których brał Pan udział?
Tak, ze względu na to, że uciekinierami są dzieci chore na nowotwory, wraz ze swoimi rodzinami. Druga rzecz to realne zagrożenie dla naszego kraju.
Co Pana najbardziej zadziwiło i zaskoczyło w Ukrainie?
Niesamowita mobilizacja obywateli Ukrainy i ich wola walki. Wola walki jest 24 godziny na dobę, robi to ogromne wrażenie. To tak, jakby sobie wyobrazić piłkarzy, którzy na najwyższych obrotach przez cały mecz atakują bramkę przeciwnika, jednocześnie się broniąc. Zjednoczenie narodu ukraińskiego robi kolosalne wrażenie. Dla mnie ważne jest bycie tam, a dla nich ważne jest to, że jestem z nimi w Ukrainie. Przychodzę rano do szpitala, wychodzę bardzo późno. Oni bardzo by chcieli, aby NATO uczestniczyło w wojnie. To na dziś nie jest możliwe, jednak dla nich bardzo dużo znaczy fakt, że są ludzie, którzy przez cały czas są z nimi. I będą do końca.
Żołnierze walczą, a lekarze? Czy oni nie chcieliby ratować własnego życia, wyjechać do Polski?
Nie, tam jest wręcz odwrotna sytuacja. To ja próbuję przekonać część osób, żeby myślały o ewakuacji. Szczególnie młodych kobiet. Nie chcą. Rozumiem to, bo sam uległem takiemu nastrojowi, choć nie jestem obywatelem Ukrainy.
Misja ukraińska może nas czegoś nauczyć? Czy zło, którego ci ludzie doświadczyli, może przekuć się w jakieś dobro?
Bardzo bym chciał, żeby powtarzać tego typu operacje i kontynuować wspieranie dzieci onkologicznych w innych krajach. Oby nie było takiej konieczności.
Mam też nadzieję, że nas, Polaków, to pozytywnie zmieni. Przez bardzo długi czas był bardzo silny opór przed tym, żeby do Polski wjechała nawet garstka uchodźców. Oczywiście tu jest inna sytuacja – mamy wojnę u naszych granic, uciekają kobiety, dzieci, nasi bracia i siostry. Będąc w Polsce, widzę dużo flag ukraińskich, dużo wyrazów poparcia. Jestem dumny z tego, że Polacy się tak zachowują. Mam nadzieje, że to się utrzyma, choć naturalną rzeczą jest, że gdy pojawia się duża grupa ludzi z innego kraju, to tworzą się pewne konflikty. Mam jednak nadzieję, że głównie pozostanie dobro.
Rozmawiała: Katarzyna Pinkosz