Janusz Bukowski
Nagroda Zaufania „Złot y OTIS 2019” dla organizacji pacjentów
„Dać siebie innym” – skąd taka nazwa stowarzyszenia?
Osiem lat temu, żeby móc bardziej pomagać – już tak oficjalnie, mieć numer konta, na które można przelać pieniądze, jeśli ktoś chce nas wesprzeć – postanowiłem założyć stowarzyszenie. A nazwa? Często w rozmowach wypowiadam te słowa: dać siebie innym.
Uważa Pan, że to ważne: dawanie siebie innym? W dzisiejszym świecie to nie za bardzo popularne.
To prawda, każdy chciałby dać siebie, ale… samemu sobie. Często pomagamy, ale szukamy poklasku, poklepania po plecach. Chciałem, żeby nazwa stowarzyszenia była trochę krzykiem. Człowieka wobec drugiego człowieka.
Komu dajecie siebie? Czym się zajmujecie?
Przede wszystkim osobami niepełnosprawnymi. Szukamy niepełnosprawnych, którzy znajdują się w bardzo trudnych warunkach finansowych i bytowych, potrzebują np. wózków inwalidzkich, turnusów rehabilitacyjnych, sprzętu. Udało nam się kupić sporo sprzętu, nawet samochód osobowy dla domowego hospicjum dziecięcego – dla pielęgniarek, które jeżdżą do dzieci. Działamy głównie w regionie mazowieckim, jednak mamy też osoby, którym pomogliśmy w innych częściach kraju. Zajmowaliśmy się również bezdomnymi. Wyszukiwaliśmy osoby, które np. mieszkały w ogródkach działkowych, staraliśmy się im pomagać, dawać jedzenie, odzież. Mieliśmy nawet mały sukces: parę, którą się zajmowaliśmy, wyciągnęliśmy z bezdomności. Pobrali się, udało nam się załatwić im mieszkanie.
Często o bezdomnych myśli się, że sami sobie są winni, na swój los zasłużyli.
Może tak. Wolontariusze często na spotkaniach pytają mnie, czy warto pomagać bezdomnym, skoro to ich wina, że znaleźli się w takiej sytuacji. Albo czy dawać im pieniądze, skoro być może wydadzą je na papierosy albo na alkohol. Zawsze mówię, że jeśli daję osobie potrzebującej 5 zł, to nie komentuję, na co je wyda. Zrobi z tym, co będzie chciała. Taka jest zasada.
Każdy człowiek czasem robi dobre rzeczy, a czasem popełnia błędy. To samo dotyczy osób bezdomnych. Być może rzeczywiście niektóre osoby zasłużyły sobie na swój los, często jednak jest to splot różnych przyczyn. Opiekowaliśmy się też osobami zajmującymi wcześniej wysokie stanowiska, którym dobrze się wiodło. Dobrze pamiętam jedną z takich osób: pan był kiedyś osobą publicznie znaną, majętną. Noga mu się powinęła. Rodzina doszła do wniosku, że jeśli pan domu nagle przestać zarabiać, to trzeba go z domu usunąć. Gdy z nim rozmawiałem, mówił, że wcześniej wydawało mu się, że jak ma pieniądze, to świat do niego należy i nie przypuszczał, że najbliżsi mogą mu stworzyć takie piekło. A jednak mogli.
Myśli Pan, że z takiej sytuacji można wyjść?
Tak. Ten pan co prawda nie wrócił już do swojej rodziny, ale wydaje się, że dziś znalazł swoje miejsce. Choć żyje bardzo skromnie. Warto wsłuchać się w siebie wzajemnie, widzieć w sobie nawzajem zwykłych, normalnych ludzi, a nie to, czy mamy dziś piękny dom, konto, wysokie stanowisko. To jest ulotne. Widzimy wszyscy wyścig szczurów w pracy. Zastanawiam się często: do czego ludzie tak biegną?
Co w takim razie jest trwałe?
To, co mamy w środku. A ludzie wokół… to jest taki ruch jak w godzinach szczytu na Marszałkowskiej. Trzeba zacząć widzieć to, czego nie chcemy zauważać, np. to, że ktoś nie może wejść do tramwaju, wyciąga rękę, żebrze, ktoś się na ulicy przewrócił. Myślimy: upił się, naćpał. Każdego jednak może to spotkać. Nie możemy być obojętni. Ja zawsze w takich sytuacjach wyciągam telefon, sprawdzam, czy ktoś oddycha, i szybko wzywam pomoc. Ważne jest, żebyśmy w tych kanałach komunikacyjnych,
które tworzymy sobie na ulicy, widzieli innych ludzi. A nam ciągle wydaje się, że jesteśmy sami.
Warto popatrzeć w lustro i zobaczyć w nim siebie. Nie to, czy jestem ładny, młody, stary, brzydki, tylko swoje prawdziwe odbicie.
Jaka była Pana droga do stowarzyszenia? Dlaczego chciał Pan dawać siebie innym?
Moja droga była trudna. W wieku trzech miesięcy miałem umrzeć, wezwano księdza, miałem ostatnie namaszczenie. To, że przeżyłem, było cudem. Jednak dzieciństwo spędziłem poza domem rodzinnym. Nie dostałem tego, co każde dziecko powinno dostać od życia. Po skończeniu
18 lat zaopiekowała się mną ciocia. Dorosłe życie zacząłem w biedzie. Było trudno, jednak udało mi się skończyć szkołę zawodową, technikum, a potem też studia. Co prawda w wieku czterdziestu kilku lat, ale udało się. Powinienem mieć pretensję do życia, do opatrzności: dlaczego mnie to spotkało. Jednak wszystko to w sumie tak mnie wzmocniło, że dziś mogę siebie dawać innym. 14 lat temu zmarła moja żona. Zostałem z nastoletnimi córkami. Wszystko znów zaczęło się walić, jednak wiedziałem, że w tym kolejnym dramacie w moim życiu muszę być na tyle silny, tak stać na nogach, by one tego nie odczuły. Od wielu lat biegam – to moja odskocznia od problemów. Gdy przekraczałem linię mety, zawsze była we mnie radość. W 2011 roku, osiem lat temu, po kolejnym przekroczeniu linii mety coś we mnie drgnęło. Pamiętam, że przyszedłem do domu i powiedziałem do córek: „Tworzymy fajną imprezę: Wybiegaj sprawność”. Żeby można było ją przeprowadzić, wraz z innymi osobami, które myślą podobnie jak ja, założyliśmy stowarzyszenie.
Postanowiłem tak zmienić swoje życie, żeby linia mety nie była radością tylko moją, ale też osób niepełnosprawnych, żeby poprzez bieganie zbierać pieniądze na tych, którzy nie mogą biegać. Swoją radość zamieniłem na radość osób, które obdarowujemy potem sprzętem pomagającym im w rehabilitacji. A ponieważ byłem też krwiodawcą, to postanowiłem te dwie rzeczy połączyć: organizujemy więc także zbiórki krwi, która potem trafia do szpitali.
Z czego jest Pan najbardziej dumny?
Z perspektywy ośmiu lat działania stowarzyszenia, jestem dumny z siebie i osób, które są wokół mnie, że udało nam się tyle zrobić. To nie jest proste: nie jestem Owsiakiem, nie mam za sobą mediów. A mimo to bieg „Wybiegaj Sprawność”, który organizujemy od ośmiu lat, ma najwyższe patronaty w Polsce. Były z nami panie Prezydentowe Anna Komorowska, Agata Duda, były minister sportu. Bieg „Wybiegaj Sprawność” został trzykrotnie nagrodzony tytułem „Sportowa Impreza Roku”. Za wybiegane pieniądze kupowaliśmy wózki inwalidzkie, elektryczne, aparaty do masażu limfatycznego, kule, przekazywaliśmy pieniądze ciężko chorym osobom.
W 22 akcjach i pomiędzy nimi, organizowanych w latach 2007-2018, zebraliśmy ponad 1569 litrów krwi, którą przekazywaliśmy m.in. dla Centrum Zdrowia Dziecka, Instytutu Matki i Dziecka, Instytutu Kardiochirurgii w Aninie, Centrum Onkologii oraz setkom osób indywidualnych. Nasze zbiórki krwi być może uratowały kilka ludzkich
istnień. A osobiście… W 2011 roku, podczas pierwszego biegu „Wybiegaj Sprawność”, poznałem Anię. Jesteśmy ze sobą już od ośmiu lat i wiem, że nasze wspólne życie dało mi jeszcze większą moc.
Warto dawać siebie innym?
Nazwa naszego stowarzyszenia jest odzwierciedleniem tego, czego pragniemy: „Dać siebie innym”. Nikt z założycieli i działaczy stowarzyszenia nie pobiera grosza z tego, co ludzie wpłacają na nasze konto. Wszyscy działamy społecznie. Bo życie tylko dla siebie nie ma sensu.
Rozmawiała Katarzyna Pinkosz