lek. med. Ryszard Długołęcki
Honorowa Nagroda Zaufania Złoty OTIS 2018 w kategorii lekarz i społecznik
Rozmowa z lek. med. Ryszardem Długołęckim.
Zdziwiło Pana przyznanie nagrody Złoty OTIS?
Tak, nawet bardzo. Nie jestem przekonany o nadzwyczajności moich losów i osiągnięć, jeśli jakiekolwiek są. Jestem też przeciwny tezie, że środowisko lekarskie to wyłącznie świat pieniędzy, układów i karier. Mamy różnorakie zainteresowania, nie tylko medyczne. Mój życiorys mieści się w tych obszarach i nie jest w naszym zawodzie czymś szczególnym.
Jednak Pana społeczne zaangażowanie się wyróżnia.
Nic szczególnego. Lekarz to zawsze po części społecznik, wykonuje przecież służbę wobec chorego. Na tę rolę składa się wiele drobnych wydarzeń i często wychodzi się poza, mówiąc brzydko, usługę medyczną.
A do których ze swoich zainteresowań ma Pan największy sentyment?
Chyba na pierwszym miejscu stawiałbym jednak chirurgię, w której się specjalizowałem. Oprócz niej zrobiłem również specjalizację z medycyny społecznej i organizacji ochrony zdrowia. To pozwoliło mi, po zakończeniu pracy chirurga (co nastąpiło może ku uciesze moich ewentualnych, przyszłych pacjentów), zająć się sprawami organizacji ochrony zdrowia, stopnia sprawności systemu.
Na przykład?
Kierowałem szpitalami, pogotowiem ratunkowym. Przygotowywałem lub brałem udział w przygotowaniu do pracy kilku nowo powstających szpitali (typu Kutno, także w wersji Bielsko-Biała). Dotyczyło to obecnego Szpitala Klinicznego nr 2 im. dr. Jana Biziela w Bydgoszczy i Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy; także szpitala w Inowrocławiu. Pisałem cykl artykułów na temat organizacji ochrony zdrowia, potrzebnych w niej zmian, zwracając uwagę na często podnoszony w Sejmie temat zbyt niskiego poziomu finansowania usług zdrowotnych. A zbyt często słyszy się, że ten system musi najpierw przestać marnować pieniądze. To prawda, ale nie znam systemu, który nie marnuje pieniędzy; praca nad tym problemem jest czymś stałym w każdej organizacji, a więc także i w naszej ochronie zdrowia. Natomiast swoistym i naglącym problemem jest za ubogi poziom finansowania, który musi być szybko podwyższony. Pracowałem także w zespole przygotowującym koncepcję organizacyjną Akademii Medycznej w Bydgoszczy – ostatecznie byłem jej pierwszym dyrektorem administracyjnym.
Wspomniał Pan, że skończył pracę zawodową ku uciesze swoich pacjentów?
Ponieważ nie przeceniam swoich zdolności chirurgicznych. Myślę, że mogę sobie pozwolić na powtórzenie pewnego sarkazmu, iż w chirurgii słońce oświetla sukcesy, a ziemia skrywa błędy. Jest wręcz banałem, że trzeba się starać, aby tych drugich było jak najmniej, ale to banał mający ogromny ciężar gatunkowy.
Entuzjaści powiedzą: ciekawy człowiek – jedno życie, a tyle pasji: lekarz, tłumacz, himalaista. Sceptycy podsumują, że nic nie robił Pan dobrze.
I pewnie jest w tym sporo racji, ale we wszystkim, czym się zajmowałem, starałem się być profesjonalistą. Na pewno nie traktowałem swoich zainteresowań jak przygody. Wszystkie niosły ze sobą nowe obowiązki i dbałem o ich rzetelne wykonanie. Również wtedy, gdy jeździłem jako lekarz na wyprawy wysokogórskie w Atlas, góry Alaski, Karakorum czy Himalaje…
Przygotował Pan tłumaczenia dzieł Szekspira, co Pana do tego podkusiło?
Wszystko zaczęło się po przeczytaniu oryginału „Hamleta”. Doszedłem do wniosku, że chciałbym przełożyć go nieco inaczej; zresztą od lat ten autor mnie fascynował. Do pracy nad przekładami dzieł Szekspira musiałem się jednak szczególnie solidnie przygotować, począwszy od studiowania epoki elżbietańskiej, zmian w teatrze, jakie w tym czasie zachodziły. Nad tym wszystkim oraz nad specyfiką języka Szekspira i trudnościami, jakie niesie, siedziałem przez rok po wiele godzin dziennie, bo w świecie literatury byłem człowiekiem znikąd. Najtrudniejsze było dla mnie to, co Szekspir starał się przekazać między wierszami, a co czytelne było jego współczesnym. Jeżeli dzisiaj powiemy: „Nie chcem, ale muszem” lub: „Jestem za, a nawet przeciw”, to wiadomo, kogo mamy na myśli, ale Anglik, który przeczyta to za 400-500 lat, zupełnie nie będzie wiedział, o kogo nam chodziło. Jeżeli pragnie się, by sugestie, te wyraźnie zamierzone i ukierunkowane przez Szekspira, były czytelne, trzeba nieraz sporo się natrudzić, aby je przemycić w sposób zrozumiały, ale z niezbędnym poszanowaniem tekstu oryginału.
Oczywiście – wielokierunkowość moich działań mogła być mi utrudnieniem. Gdybym trzymał się jednego, to w wybranej dziedzinie – być może – zaszedłbym dalej, ale tak się ułożyły moje życie i moje zainteresowania.
Mówią o Panu: chirurg, który chciał też zostać aktorem, a teraz tłumaczy dzieła Szekspira. A może nie mógł się Pan zdecydować, kim chciałby zostać?
To nie było dla mnie tak całkiem proste. Składałem w 1951 r. wniosek o przyjęcie do Akademii Medycznej w Warszawie, starałem się też o przyjęcie do Szkoły Teatralnej. Odbyłem tam nawet wstępną rozmowę i pamiętam wielkiego Aleksandra Zelwerowicza, poruszającego się już wtedy na wózku, ale z ograniczeniami tylko fizycznymi. Kiedy jednak decyzja o przyjęciu mnie na wydział lekarski zapadła wcześniej, ze strony Szkoły Teatralnej nie usłyszałem jęków zawodu. I nie żałuję tego, błędem było jedynie przejście do administracji. Dzisiaj bym tak nie postąpił. Wtedy była to jednak spontaniczna decyzja: zabrano nam ukochanego szefa, świetnego chirurga, dr. Wojciecha Staszewskiego. Kiedy go zwolniono z pracy, kilku lekarzy – chirurgów solidarnie odeszło ze szpitala. Przeszedłem do pogotowia, stając się później doradcą min. Szelachowskiego ds. pomocy doraźnej; zrobiłem specjalizację z ochrony zdrowia i medycyny społecznej.
Czy Pana pasje pomogły w spełnieniu się jako chirurg?
Na pewno pomogły lektury oraz świetne teatry warszawskie. Moim ulubionym był Teatr Polski. To mnie uwrażliwiało. A jeśli człowiek w rozsądny sposób podnosi w sobie próg wrażliwości, wtedy wyraźnie zbliża się do pacjenta, który się przed nami otwiera, i leczy się go łatwiej.
Myślę też, że bardzo wiele dały mi góry. Od końca lat 50. uprawiałem wspinaczkę wysokogórską. Byłem w Himalajach wiele razy i tam zetknąłem się z lamaizmem; jego stoicyzm jest pełen mądrości i nie pozostał bez pewnego wpływu na mnie. Poza tym – jesteśmy z żoną weganami. Dużo dała mi przed laty książka prof. T. Colina Campbella „Nowoczesne zasady odżywiania”, która pokazała, jakich produktów należy unikać. Myślę, że to wszystko pozwoliło mi zachować dobre zdrowie i przyzwoitą kondycję.
Rozmawiał Waldemar Nowak