Archiwa tagu: dorobek życia w medycynie

fot. Tomasz Adamaszek

Prof. Ida Kinalska: Pierwsza dama polskiej diabetologii

Z prof. Idą Kinalską, specjalistą endokrynologii i diabetologii, rozmawia Katarzyna Pinkosz

Gdy czytam Pani biografię i dokonania w polskiej medycynie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Pani charakter ukształtował pobyt w dzieciństwie na Syberii.

Pochodzę z Wileńszczyzny. Gdy zaczęła się wojna polsko-niemiecka, przyszli do nas Rosjanie. Ojca aresztowali, na długi czas ślad po nim zaginął. Nas z mamą wygonili z domu, a wkrótce potem wywieźli na Syberię. Pozwolili nam zabrać tylko jedną walizkę. Nie podejrzewałyśmy, że do stron rodzinnych nigdy nie wrócimy.

O pobycie na Syberii napisała Pani książkę „Syberia oczami dziecka”. To pamiętnik-reportaż, napisany tak, jak świat łagrów obserwowało dziecko. Czytając, nie sposób ukryć łez.

Sześć lat w Kazachstanie miało ogromny wpływ na całe moje życie. Głód, zimno, konieczność walki o przetrwanie w trudnych warunkach, zimą siedzenie na piecu opalanym kiziakami – suszonym łajnem, które wcześniej musiałam nazbierać na stepie, bo inaczej byśmy zamarzli. Ten czas mnie ukształtował.

Gdy przyjechałam do Polski, do Białegostoku, wszyscy wydawali mi się wyjątkowi, piękni, ładnie ubrani. Na początku było trudno: nie potrafiłam czytać i pisać po polsku. Zaległości w nauce szybko jednak nadrobiłam i już pod koniec roku byłam w grupie najlepszych uczennic, szczególnie z matematyki, fizyki. Po maturze chciałam iść na chemię, ale w Białymstoku zaczęła właśnie tworzyć się Akademia Medyczna. Mama zachęciła, żebym poszła na medycynę.

Która z czterech specjalizacji (analityka medyczna, choroby wewnętrzne, diabetologia i endokrynologia) okazała się najważniejsza?

Do wszystkich specjalizacji drogę otworzyła mi chemia. W pracy konsultowałam raczej pacjentów trudnych, skomplikowanych, gdyż jako kierownik kliniki cały czas zajmowałam się nauką. Każdy pacjent na początku, gdy słyszy diagnozę „cukrzyca”, jest załamany. Cukrzyca to choroba na całe życie, wymagająca dużej uwagi, nie tylko lekarza, ale przede wszystkim pacjenta, bo to pacjent pilnuje diety, oznacza sobie stężenie cukru, podaje sobie leki. Zawsze słuchałam pacjentów, wszystko z nimi uzgadniałam, bo nikt nie czuje tak dobrze własnego organizmu jak sam chory. Wydaje się, że pacjent ma wysokie stężenie cukru i trzeba mu podać dużo insuliny. A nie zawsze jest to prawda. Ustalenie odpowiedniej dawki insuliny wymaga dużego doświadczenia. Kiedyś było to jeszcze  trudniejsze, jednak „starzy” lekarze doskonale leczyli, wiedzieli, że nie można podać za dużo insuliny.

Dziś jeśli chory przestrzega zasad, to może żyć tak samo długo jak osoba bez cukrzycy. Powiem jednak coś, co może wydać się nieprawdopodobne: otóż kiedy jeszcze pracowałam w klinice (dziś jestem na emeryturze), zrobiłam badania, z których wynikało, że nie ma dużej różnicy, jeśli chodzi o powikłania pomiędzy okresem, gdy leczyliśmy starymi metodami a tym, jak leczymy nowocześnie. Wniosek stąd, że nowoczesne leki są ważne, ale nie najważniejsze. Często gonimy za nowoczesnymi terapiami, zapominając o tym, co jest przyczyną i podstawą leczenia cukrzycy. Najlepszy lek nie rozwiąże problemu, ponieważ może go rozwiązać tylko bardzo ścisła współpraca chorego z lekarzem i edukacja pacjenta. To on musi wiedzieć, co mu wolno, a czego nie. Lekarz nie będzie stał za chorym i pilnował, co on je, co robi, w jaki sposób przyjmuje leki. Zakażenia, niegojące się rany, czyraki, zmiany skórne – to bardzo poważne powikłania, które wymagają kontroli i ścisłej współpracy chorego i pacjenta.

Kim byli Pani mistrzowie w medycynie?

Pierwszym był prof. Jakub Chlebowski, mój pierwszy szef. Dzięki jego pomocy zainteresowałam się diabetologią, dzięki niemu byłam na rocznym stypendium u prof. Maurice Dérot w L’Hotel Dieu. Bardzo mi pomógł prof. Artur Czyżyk. Ceniłam prof. Jana Tatonia, a także prof. Franciszka Kokota, od którego wiele się nauczyłam, np. metody oznaczania insuliny – jako druga osoba w Polsce wprowadziłam metodę oznaczania insuliny do praktyki klinicznej.

Największy sukces to?

Było ich wiele. Miałam szczęście do ludzi. Moim największym sukcesem są dzieci, wnuki, prawnuki. Sukcesem jest też to, że udało mi się w Białymstoku od podstaw zorganizować diabetologię. Miałam świetnych współpracowników, mam też wspaniałych uczniów i następców – 8 osób zrobiło u mnie habilitację, obecnie wszyscy są profesorami. To m.in. obecny rektor Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku – prof. Adam Krętowski; dziekan Wydziału Lekarskiego – prof. Irina Kowalska. Otrzymałam dwa tytuły doktora honoris causa – Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach: za stworzenie diabetologii w Białymstoku, za wprowadzenie oznaczania stężenia insuliny. Byłam zapraszana na wykłady do wielu krajów, m.in. do Związku Radzieckiego, Litwy, Białorusi. Koordynowałam trwające 10 lat badania w Polsce nad patogenezą cukrzycy typu 1.

Zorganizowała Pani w Białymstoku opiekę diabetologiczną – wcześniej wschód Polski był pod tym względem białą plamą. W Białymstoku odbył się pierwszy zjazd Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego.

W Towarzystwie Internistów Polskich funkcjonowała sekcja diabetologiczna, było w niej kilkuset lekarzy. Prof. Artur Czyżyk stwierdził, że to już najwyższa pora, by powstało towarzystwo diabetologiczne. Pierwszy zjazd odbył się w Białymstoku. Pierwszym przewodniczącym PTD został prof. Jacek Sieradzki. W późniejszych latach byłam zastępcą prezesa PTD; zgodnie z przyjętą wcześniej praktyką, powinnam potem zostać prezesem. Tak się jednak nie stało i muszę przyznać, że bardzo to przeżyłam. Później jednak powstało Polskie Towarzystwo Endokrynologiczne, którego zostałam przewodniczącą. W 2003 roku w Mikołajkach, w trakcie sympozjum poświęconego problemom kardiologicznym w cukrzycy, założyliśmy Polskie Towarzystwo Kardiodiabetologiczne, którego byłam przewodniczącą przez 10 lat.

A co w Pani życiu było najważniejsze?  

Rodzina, dzieci, ludzie, praca, diabetologia. Bardzo ważna była wiara. Dzięki niej przeżyłam Syberię. Nieraz w beznadziejnych sytuacjach ratowała mnie Matka Boska Ostrobramska. Ile razy w życiu stała mi się jakaś bieda, to zaraz potem spotykało mnie coś dobrego. Może na to sobie zasłużyłam? Gdy człowiek dobrze żyje, to ludzie odpłacają mu się dobrem. Miałam szczęśliwe życie.

————————————

Prof. zw. dr hab. n. med. Ida Kinalska w czasie wojny została deportowana do północnego Kazachstanu, gdzie przebywała od 1940 do 1946 roku. W roku 1959 z wyróżnieniem uzyskała dyplom lekarza. W 1980 roku objęła stanowisko kierownika nowo powstałej Kliniki Endokrynologii Akademii Medycznej w Białymstoku, którą zorganizowała od podstaw. Była m.in. przewodniczącą Oddziału Białostockiego Towarzystwa Internistów Polskich, wiceprzewodniczącą ZG Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego, przewodniczącą ZG Polskiego Towarzystwa Endokrynologicznego i Polskiego Towarzystwa Kardiodiabetologicznego, przewodniczącą Komisji Diabetologii, Endokrynologii i Chorób Przemiany Materii Komitetu Patofizjologii Polskiej Akademii Nauk. Pełniła również funkcję konsultanta w dziedzinie interny, diabetologii i endokrynologii w województwie podlaskim.

(Rozmowa pochodzi z książki: Agnieszka Fedorczyk, Katarzyna Pinkosz, Leszek Czupryniak „Pół wieku diabetologii polskiej – rozmowy z Mistrzami”, wyd. PTD).

Arch. WUM

Prof. Wiesław Wiktor Jędrzejczak: W liczbie dawców szpiku możemy się równać z mocarstwami

Rozmowa z prof. Wiesławem Wiktorem Jędrzejczakiem, długoletnim szefem Katedry i Kliniki Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych WUM w Warszawie, b. krajowym konsultantem w dziedzinie hematologii.

Czy wie Pan, że mówią o Panu „rewolucjonista”? Chodzi oczywiście o Pana działania związane z medycyną, a konkretnie hematologią. Pierwsze w Polsce udane przeszczepienie szpiku kostnego od dawcy rodzinnego, pierwsze przeszczepienie autologiczne. To faktycznie osiągnięcia na miarę rewolucji. Jak się Pan czuje jako rewolucjonista?

Z tymi osiągnięciami czuję się bardzo emocjonalnie związany, choć po drodze i później było jeszcze sporo innych. Zawsze szły one dwutorowo – jeden tor to osiągnięcia kliniczne, drugi – badawcze. Jeśli chodzi o ten pierwszy przeszczep, który miał miejsce w 1984 roku, to, jak zapewne zwykle bywa przy wszelkiego rodzajach pierwszych, innowacyjnych działaniach, temu wydarzeniu towarzyszyło wiele emocji. I ja, i cały mój zespół lekarzy z Wojskowej Akademii Medycznej bardzo to przeżywaliśmy, obciążenie psychiczne było ogromne. Biorczynią była 6-letnia Ola, obciążona chorobą genetyczną Diamonda-Blackfana, powodującą brak krwinek czerwonych. Ola miała w związku z tym już 60 przetoczeń krwi i zaczęła się u niej rozwijać marskość wątroby. Przeszczepienie szpiku to była dla niej ostatnia szansa. Dawczynią była jej zdrowa siostra.

Emocjom związanym z samym zabiegiem towarzyszyły jeszcze inne, całkiem niespodziewane, wówczas dramatyczne. Dziś mogą się wydawać wręcz kabaretowe.

Takim momentem – i absolutnie nie było nam wtedy do śmiechu – było wkłucie do dziewczynki, kiedy to naraz… rozleciała się igła. Składała się ona z rurki i uchwytu. Rurka została w ciele dziecka, a uchwyt w mojej dłoni. Na szczęście w trudnych sytuacjach nie tracę głowy. Spytałem, czy jest gdzieś w pobliżu hydraulik i czy może pożyczyć mi kombinerki. Znalazły się, pielęgniarka podała mi je przez chustę i wyjąłem tę część z ciała.

Przeszczepienie się udało, Ola wyzdrowiała. Kolejne przeszczepienia, nie zawsze zakończone sukcesem…

Pacjenci umierali wówczas nie tyle z powodu odrzucenia przeszczepu, ile dlatego, że kwalifikowaliśmy do nich bardzo ciężko chorych, znajdujących się praktycznie na granicy życia i śmierci. Z biegiem czasu sukcesów jednak przybywało. Przeszczepienie szpiku kojarzy się powszechnie głównie z białaczkami, ale jest ponad siedemdziesiąt pięć różnych chorób, w których ta metoda ratuje życie, m.in. w schorzeniach autoimmunizacyjnych. Klinika, którą przez wiele lat kierowałem, jako druga na świecie, a pierwsza w Europie, zaczęła stosować przeszczepianie szpiku w cukrzycy typu 1.

Podobno o tym, żeby zajmować się przeszczepianiem szpiku, myślał Pan jeszcze przed studiami.

To właśnie było powodem, dla którego wybrałem medycynę. Byłem wówczas pod wrażeniem prof. Georgesa Mathe z Francji, który przeszczepiał szpik ofiarom awarii jądrowej w Jugosławii w latach 60. ub. wieku. Moja droga do hematologii i przeszczepień nie była jednak tak prosta, głównie dlatego, że na WAM nie było kliniki hematologicznej.

Zanim zajął się Pan przeszczepianiem szpiku, leczył Pan chorych na raka płuca – i jako jeden z pierwszych w Polsce (choć niewykluczone, że jako pierwszy) metodą uznaną za, jakżeby inaczej, rewolucyjną.

Tym chorym podawałem duże dawki cytostatyków, jednocześnie badając kinetykę zmian we krwi podczas terapii. Miałem ogromną satysfakcję, kiedy poważne zagraniczne czasopisma naukowe, takie jak „Strahlentherapie” czy „Haematologica” publikowały wyniki moich badań.

Na Pana działalność kliniczną, a i badawczą również,  nie bez wpływu pozostawał staż w renomowanych ośrodkach amerykańskich. I znowu muszę to powiedzieć: robił to Pan jako pierwszy.

Istotnie, byłem pierwszym oficerem Ludowego Wojska Polskiego, który pojechał na stypendium naukowe do ośrodka badawczego Marynarki Wojennej USA. Poznawałem tam m.in. techniki hematologii doświadczalnej, wykonywałem badania na komórkach macierzystych myszy i przeszczepienia u tych zwierząt. To była praca w „Science”. Potem był jeszcze jeden wyjazd, podczas którego udało mi się wyjaśnić mechanizm powstawania osteopetrozy, choroby polegającej na braku szpiku, co, jak się okazało, było spowodowane brakiem cytokiny, czyli czynnika regulującego powstawanie komórek. To odkrycie zostało opublikowane w „Journal of Experimental Medicine” i był to pierwszy w medycynie przypadek choroby o takim mechanizmie powstawania.

Jest Pan laureatem Nagrody Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej, za prace na temat molekularnych i komórkowych mechanizmów powstawania krwi, został Pan uznany za najbardziej wpływową osobę polskiej medycyny w 2017 roku, w 2003 roku otrzymał Pan Medal Jędrzeja Śniadeckiego Polskiej Akademii Nauk – to tylko przykłady licznych wyróżnień, którymi był Pan honorowany. Ponadto jest Pan autorem lub współautorem ponad 30 książek i 300 prac naukowych. Lekarz, naukowiec, a przede wszystkim niezwykle ciepły człowiek. Powiedział Pan kiedyś: „Mam zawód, który polega między innymi na tym, że muszę się konfrontować z nieszczęściem”. Z tego, co wiem, pacjenci, jak również ich rodziny, uwielbiali Pana. Kierując Katedrą i Kliniką Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych CSK WUM, napatrzył się na wiele nieszczęść, ale też doświadczał Pan wielu satysfakcji. Jak dziś ocenia Pan stan polskiej hematologii, a szczególnie hematoonkologii?

Kiedy Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego podsumował wyniki leczenia onkologicznego w Polsce na tle wyników z innych krajów europejskich, można było się załamać. Nasz kraj znalazł się na szarym końcu. Ale w leczeniu białaczek jesteśmy wśród krajów najbardziej rozwiniętych. W liczbie dawców szpiku mamy drugie miejsce w Europie, czwarte na świecie. To jest powód do satysfakcji. Pod tym względem możemy się równać z mocarstwami. Za sukces ostatnich dwudziestu lat uważam to, że przeszczepienia szpiku stały się powszechniejsze, że, jeśli można tak powiedzieć, „zbłądziły pod strzechy”. Dążyłem do tego przez te wszystkie lata, pełniąc funkcję krajowego konsultanta – i udało się.

Dziś, nie pełniąc funkcji administracyjnych, staram się nadal wspierać rozwój hematologii i przeszczepiania szpiku w Polsce. Zawsze chętnie służę swoim doświadczeniem i wiedzą.

Rozmawiała Bożena Stasiak

Prof. Jacek Moll: Piętnaście tysięcy operacji

W Polsce wykonujemy wszystkie, nawet najbardziej złożone, operacje. Przez 30 lat pracy uczestniczyłem w ok. 15 tysiącach operacji (jestem przy każdej), a ok. 10 tysięcy wykonałem bezpośrednio. To dużo, ale po prostu tyle dzieci trzeba było operować – mówi prof. Jacek Moll, kierownik Kliniki Kardiochirurgii Centrum Zdrowia Matki Polki.

Panie Profesorze, jak to się stało, że po skończeniu politechniki zdecydował się Pan iść na medycynę?

Przez całe młode życie obracałem się w środowisku lekarskim, medycyna cały czas była obecna w naszym domu. Jednak nie chciałem być lekarzem, dlatego poszedłem na politechnikę. Wówczas uważałem, że bardziej mnie interesuje inżynieria, natomiast później zdałem sobie sprawę, że z moich wizji inżynierskich niewiele może się ziścić. To były inne czasy, najważniejsze były plany budowy nieefektywnych odlewni (skończyłem odlewnictwo na wydziale mechanicznym). Gdy zacząłem studia medyczne, początkowo nie chciałem być lekarzem, tylko inżynierem pracującym dla medycyny. Dopiero gdy zorientowałem się, czym jest medycyna, chirurgia, a w szczególności kardiochirurgia, wymagająca dużego zmysłu technicznego, postanowiłem zostać kardiochirurgiem.

Wykształcenie inżynierskie przydaje się w Pana pracy?

Oczywiście. Wiedza inżynierska jest przydatna w wielu aspektach. Operujemy dzieci z wyłączeniem pracy serca; aby można było zoperować serce, należy je podłączyć do aparatu krążenia pozaustrojowego. Tu odgrywa rolę nie tylko mechanika, ale też pewne aspekty hydrauliczne. Kardiochirurgia wyjątkowo mocno jest powiązana z techniką, dlatego nie uważam, aby lata studiowania na politechnice były stracone.

Jak wspomniałem, chciałem być inżynierem pracującym dla medycyny, jednak stosunkowo szybko wszedłem w kardiochirurgię, dzięki mojemu ojcu. Już podczas studiów miałem możliwość uczestniczenia w operacjach kardiochirurgicznych, m.in. w Belgii i Szwajcarii. Początkowo przez 4 lata pracowałem w Zabrzu, z prof. Zbigniewem Religą, operując głównie dorosłych. W 1990 r. pojawiła się jednak możliwość stworzenia Kl niki Kardiochirurgii w Centrum Zdrowia Matki Polki i kierowania nią. Od tej pory tu pracuję.

 Jak wyglądała kardiochirurgia dziecięca, gdy zaczynał Pan pracę?

To była zupełnie inna epoka niż dziś. Pamiętam, jak mój ojciec wraz z inżynierami omawiał, w jaki sposób zbudować sztuczne płuco, aparat do krążenia pozaustrojowego, ile było problemów z tworzywami sztucznymi, które dziś są dostępne na co dzień. Na przykład rury w aparacie do krążenia pozaustrojowego są z tworzyw sztucznych – wtedy ich nie było. Mój ojciec nawiązał kontakty z dr. Łasiem i razem pewne rzeczy produkowali. To, co było tworzone wtedy w Polsce, dziś wydaje się bardzo prymitywne. Samemu trzeba było np. stworzyć oksygenator, czyli urządzenie utlenowujące krew u pacjenta. W tej chwili firmy dostarczają takie urządzenia i zapewniają ich odpowiednią jakość. Mamy dostęp do wszystkich najnowszych urządzeń i technologii na świecie. Istnieją firmy, które produkują taki sprzęt, i trzeba go mieć, bo inaczej nie moglibyśmy wykonywać skomplikowanych operacji i ratować dzieci.

Jakie operacje uważa Pan za najtrudniejsze do przeprowadzenia u dzieci?

Można je podzielić na bardzo trudne technicznie, co jest związane z drobnymi naczyniami w sercu lub drobnymi naczyniami płucnymi, oraz na trudne dla dzieci, w kontekście przebrnięcia przez kolejne etapy operacji. Największy problem jest, gdy dziecko ma serce jednokomorowe, ponieważ nie jesteśmy w stanie niejako dorobić drugiej komory. Staramy się oszukać naturę, aby dziecko mogło żyć z jedną komorą, jednak koniecznych jest kilka etapów operacyjnych. Kiedyś większość dzieci z bardzo ciężkimi wadami serca umierała, dziś przeżywają. Wszystkie ośrodki kardiochirurgiczne w Polsce mają problem ze zbyt dużą liczbą pacjentów. Nie jesteśmy w stanie w odpowiednim czasie zoperować wszystkich najpoważniejszych wad.

Coraz więcej dzieci wymaga operacji, a kardiochirurgów dziecięcych brakuje?

Tak, dlatego że niewielu jest chętnych do tak ciężkiej i odpowiedzialnej pracy. Dawniej bycie kardiochirurgiem to był ogromny prestiż. Dziś młodzi ludzie tak na to nie patrzą.

Uratowanie dziecka to ogromna satysfakcja.

Jednak satysfakcja to nie wszystko. Znacznie więcej można zarobić, mając inną, łatwiejszą specjalność. Jeśli tych proporcji płac nie zmienimy, będzie brakować lekarzy w takich specjalizacjach jak kardiochirurgia dziecięca.

Czy są operacje kardiochirurgiczne, których nie można przeprowadzić w Polsce? Nadal zdarza się, że rodzice zbierają pieniądze na operację dziecka na Zachodzie.

Wykonujemy wszystkie, nawet najbardziej złożone, operacje. Również dlatego, że w Polsce rodzą się dzieci z bardzo skomplikowanymi wadami serca; w innych krajach takie ciąże podlegają aborcji. My musieliśmy nauczyć się operować te dzieci.
Wyjazdy na operacje kardiochirurgiczne dzieci za granicę są zwykle powodowane tym, że u nas często na taki zabieg trzeba czekać. Zdarza się też, że rodzice uważają, że dziecko zostanie lepiej zoperowane na Zachodzie. Są tam doskonałe ośrodki, mają lepsze finansowanie niż w Polsce, lepsze warunki dla dzieci i rodziców. Nie jest jednak prawdą, że u nas nie można przeprowadzić jakiegoś zabiegu. Operujemy wszystkie wady serca, które są operowane na świecie. Oczywiście, są też ośrodki na Zachodzie mające fantastyczne wyniki; znam takie, które mógłbym polecać. Natomiast zasadniczą różnicą jest cena. W Niemczech operacja taka sama jak u nas kosztuje tyle samo, tyle że w euro, czyli jest cztery razy droższa. W Stanach Zjednoczonych może kosztować nawet 80 razy więcej.

Zdarza się, że rodzice zbierają miliony złotych, aby zoperować dziecko. Uważam, że można przeprowadzić zabieg za granicą, ale tylko w takim przypadku, gdy w Polsce jest on niewykonalny lub wtedy, gdy w zagranicznym ośrodku stosuje się techniki u nas niedostępne. Jeżeli rodzice uważają, że gdzieś będzie lepiej i zbiorą na to pieniądze, to ich sprawa. Nie wolno jednak oszukiwać społeczeństwa, że nie można tego zrobić w Polsce. Boli mnie takie nastawienie. Problemem w naszym kraju są jednak kolejki, na wszystko trzeba czekać, również dlatego rodzice wolą pojechać za granicę.

Mamy jednak często sytuacje, że Polacy pracujący za granicą przyjeżdżają do nas zoperować dzieci, bo uważają, że tu jest lepsza opieka medyczna i lepiej leczymy dzieci. Dotyczy to zwłaszcza osób z Wielkiej Brytanii i Irlandii. Generalnie przypadki dzieci wyjeżdżających za granicę na operację kardiochirurgiczną to rzadkość, dotyczy to może kilkunastu przypadków rocznie.

Czy liczy Pan operacje, które Pan wykonał?

Nie liczę. Przez długi czas wykonywałem wszystkie operacje w Centrum Zdrowia Matki Polki, ponieważ koledzy nie mieli wystarczającego doświadczenia. Byłem jedynym kardiochirurgiem dziecięcym w CZMP, wykonywałem ok. 500 operacji rocznie. Przez 30 lat pracy uczestniczyłem w ok. 15 tysiącach operacji (jestem przy każdej), a ok. 10 tysięcy wykonałem bezpośrednio. To dużo, ale po prostu tyle dzieci trzeba było operować.

W klinice ma Pan dużo zdjęć operowanych dzieci. Zdarza się, że wracają jako dorośli pacjenci?

Tak, z dorosłymi pacjentami z jednokomorowym sercem jest problem, ponieważ wymagają kilku etapów operacyjnych nawet w wieku dorosłym. Nie ma ich dokąd wysyłać, gdyż ośrodki kardiochirurgii dorosłych nie znają się na dziecięcych wadach serca. Teoretycznie moglibyśmy ich zoperować, ale przez to, że jesteśmy ośrodkiem pediatrycznym, nie możemy ich przyjąć. Wielu naszych pacjentów to już dorosłe osoby. Są też kobiety, które rodziły dzieci, a były przez nas operowane jako noworodki.

To ogromny sukces medycyny, że kobieta urodzona z jedną komorą serca może urodzić dziecko.

Tak, dzięki postępowi medycyny duża grupa osób urodzonych z ciężkimi wadami serca może normalnie żyć, pracować, zakładać rodziny. Staramy się mieć swój udział w tym postępie. Dlatego musimy uczyć się przez całe życie, śledzić to, co dzieje się na świecie, zmuszać dyrekcję szpitali do kupowania coraz nowszego i lepszego sprzętu. Postęp jest ciągły, musimy walczyć, by mieć do niego dostęp. Kardiochirurgia dziecięca bardzo dużo zawdzięcza WOŚP. Dzięki temu, że Orkiestra kupiła nam sprzęt, mogliśmy zacząć funkcjonować. Gdy mamy trudną sytuację, prosimy o pomoc Jurka Owsiaka – ta pomoc jest dla nas bardzo ważna. Ważna jest też wymiana myśli, udział w konferencjach naukowych. Dzięki temu, że mój ojciec był bardzo znanym lekarzem, mogłem wyjeżdżać za granicę, zobaczyć, co dzieje się w świecie medycznym. Dziś pod tym względem jest łatwiej, jednak niewiele osób na to się decyduje, gdyż tracą wynagrodzenie, wyjeżdżając w ramach urlopu wypoczynkowego.

Rozmawiała Katarzyna Pinkosz

PROF. JACEK MOLL, KARDIOCHIRURG, KIEROWNIK KLINIKI KARDIOCHIRURGII INSTYTUTU CENTRUM ZDROWIA MATKI POLKI W ŁODZI. WSPÓŁTWORZYŁ TOWARZYSTWO PRZYJACIÓŁ DZIECKA Z WADĄ SERCA. SKONSTRUOWANA PRZEZ PROFESORA SZTUCZNA ZASTAWKA MECHANICZNA SERCA JEST WYKORZYSTYWANA W POLSKICH SZTUCZNYCH KOMORACH SERCA OPRACOWANYCH PRZEZ ZESPÓŁ FUNDACJI ROZWOJU KARDIOCHIRURGII IM. PROF. ZBIGNIEWA RELIGI W ZABRZU. PROF. JACEK MOLL JEST SYNEM PROF. JANA MOLLA, KARDIOCHIRURGA, KTÓRY PODJĄŁ PIERWSZĄ W POLSCE PRÓBĘ PRZESZCZEPIENIA SERCA.

Prof. Tadeusz Tołłoczko: Idealista niepozbawiony złudzeń

Bardzo żałuję, że nie zostałem pianistą, ale jestem szczęśliwy, że zostałem chirurgiem. Jako chirurg urodziłem się w 1977 r. w I Katedrze i Klinice Chirurgicznej Akademii Medycznej w Warszawie – tak o sobie mówił prof. Tadeusz Tołłoczko.

W lipcu ubiegłego roku prof. Tadeusz Tołłoczko ukończył 90 lat. Z tej okazji w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, w którym w latach 1990-96 pełnił funkcję rektora, a w latach 1981-84 był prorektorem, odbył się jubileusz. Dziękując wybitemu Profesorowi za Jego osiągnięcia, obecny rektor, prof. Mirosław Wielgoś, powiedział m.in.: „Zapisał Pan Rektor wspaniałą kartę w dziejach ukochanej Alma Mater. Z wielkim szacunkiem nisko kłaniam się Panu, dziękując za lata poświęcone pracy na rzecz studentów, pacjentów, środowiska medycznego, rozwoju nauki. Jest Pan Wielkim Chirurgiem i Humanistą, autorytetem dla wielu pokoleń lekarzy, Człowiekiem  wielkiej  życzliwości i niespotykanej wrażliwości na potrzeby innych”.

Podczas jubileuszu Prof. Tołłoczko został uhonorowany szczególnym wyróżnieniem Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego – Medalem im. Dr. Tytusa Chałubińskiego.

ZAMIAST ARCHITEKTURY I MUZYKI – CHIRURGIA

Jego marzeniem było budowanie drapaczy chmur i mostów, był świetny z matematyki, miał najlepsze stopnie ze statystyki i geometrii wykreślnej. Dlaczego więc został chirurgiem? Zadecydowała o tym sytuacja, w jakiej znalazł się w pierwszym dniu powstania warszawskiego. Właśnie w tym dniu pomagał nieść rannego Niemca do szpitala. „Widziałem i wyczuwałem wszystkimi swoimi zmysłami i zagrożenia, i poświęcenie chirurgów dla ratowania życia swojego wroga. Dostrzegłem treść piękna, szlachetności, poświęcenia w tej tak wielkiej przestrzeni grozy, zła, okrucieństwa, strachu i śmierci. Byłem tym oszołomiony, zafascynowany, wręcz zauroczony, ale i zdeterminowany zostać chirurgiem. Nie odstręczały mnie ani jęki rannych, ani liczba umierających i zabitych. Wówczas postanowiłem zostać chirurgiem” – pisał potem w swoich wspomnieniach.

Profesor miał też epizod muzyczny. Przez wiele lat uczył się gry na fortepianie, u znanego pianisty prof. Aleksandra Wielhorskiego, który jednak po dwóch latach nauki dał mu do zrozumienia, że będzie lepiej, gdy tej muzyki będzie tylko słuchał. Po latach Prof. Tołłoczko powiedział: „Bardzo żałuję, że nie zostałem pianistą, ale jestem szczęśliwy, że zostałem chirurgiem. Poza radością i satysfakcją, spełnienie naturalnej misji chirurga wielokrotnie dostarczyło mi tyle emocji, doznań i przeżyć z tytułu odpowiedzialności i zaangażowania, ile mają zdobywcy Mount Everestu, samotnicy opływający świat czy wielcy aktorzy dramaturgiczni”.

„Jako chirurg urodziłem się w 1977 r. w I Katedrze i Klinice Chirurgicznej Akademii Medycznej w Warszawie” – mówił z właściwym sobie humorem. To właśnie w tej uczelni zrobił specjalizację z chirurgii ogólnej i z endokrynologii.

ZNAKOMITY NAUKOWIEC, ZNAKOMITY CHIRURG, ZNAKOMITY NAUCZYCIEL AKADEMICKI

Prof. Tołłoczko ma na swoim koncie wiele nowatorskich, śmiałych rozwiązań w chirurgii, setki publikacji krajowych i zagranicznych, jest autorem dwóch podręczników oraz książki„ Chirurg. Więcej niż zawód”, w której w bardzo przystępny, niepozbawiony humoru sposób dzieli się wspomnieniami i spostrzeżeniami na temat życia chirurga.

Jako pierwszy chirurg w Polsce wykonał operację u chorego z pierwotną nadczynnością przytarczyc, rozpoznaną poprzez aktywne poszukiwania choroby w grupie ponad 500 chorych z kamicą nerkową. Przeprowadził ok. 1000 operacji pierwotnej i wtórnej nadczynności przytarczyc. Kierowana przez Prof. Tołłoczkę Klinika Chirurgiczna AM w Warszawie była pierwszą w Polsce, która wprowadziła do praktyki klinicznej zabiegi transplantacyjne (przeszczepienia nerek). Profesor jest twórcą standardów w zakresie przeciwdziałania zakażeniom chirurgicznym i ich zwalczania.

Ceniony przez przedstawicieli swojego zawodu, doceniany przez ekspertów zagranicznych (czego dowodem uczestnictwo w licznych międzynarodowych organizacjach), był otaczany szacunkiem przez studentów. I nic dziwnego, gdyż przekazywał im nie tylko wiedzę, ale też umiejętności jej zdobywania. „Głównym zadaniem szkoły wyższej typu uniwersyteckiego jest nie tylko przekazywanie wiedzy, lecz także wpajanie umiejętności zdobywania wiedzy i krytycznego myślenia oraz wyszukiwanie talentów” – mówił, wielokrotnie cytując zwroty

„Sapere aude” („Miej odwagę być mądrym”) i „Vivere est cogitare” („Żyć to znaczy myśleć”).

BYĆ ZAWSZE SOBĄ

Podkreśla, że zawsze starał się być sobą, co pozwalało na niezależność poglądów. „Sam siebie określiłbym jako idealistę, niestety niepozbawionego złudzeń, ale też i niepozbawionego wizji i marzeń. Trudno jest bowiem żyć bez złudzeń, nie rezygnując z marzeń. W sumie jestem chyba i romantykiem, i sceptykiem, bo jednak niepozbawionym umiejętności logicznego rozumowania. Jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej czuję się zagubiony w rzeczywistości zrelatywizowanych wartości i pojęć. A może to tylko cecha starości?”.

Z tym pytaniem trudno się zgodzić, gdyż Profesor wciąż zachowuje młodość ducha i jasne spojrzenie na świat. I oby jak najdłużej!

Bożena Stasiak

PROF. TADEUSZ TOŁŁOCZKO – CZŁONEK ZWYCZAJNY TOWARZYSTWA NAUKOWEGO WARSZAWSKIEGO ORAZ CZŁONEK KILKU KOMITETÓW NAUKOWYCH POLSKIEJ AKADEMII NAUK (TAKŻE KOMITETU BIOETYKI PAN), BYŁ TEŻ SEKRETARZEM GENERALNYM TOWARZYSTWA CHIRURGÓW POLSKICH. ODZNACZONY KRZYŻEM KOMANDORSKIM Z GWIAZDĄ ORDERU ODRODZENIA POLSKI (2010) I KRZYŻEM KOMANDORSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI (1999). W 2007 R. OTRZYMAŁ TYTUŁ DOKTOR HONORIS CAUSA UNIWERSYTETU MEDYCZNEGO W ŁODZI. AUTOR PONAD 250 PRAC NAUKOWYCH, A TAKŻE 2 PODRĘCZNIKÓW. OBECNY W RADZIE NAUKOWEJ „ŚWIATA LEKARZA” OD POCZĄTKU WYDAWANIA MAGAZYNU (2008 R.).